środa, 17 lipca 2019

Rekrutacja i rady




Mam mieszane uczucia. Dotyczące rekrutacji do szkół średnich przed tzw. podwójny rocznik. Wiem, że sposób przeprowadzenia reformy, przepraszam – tzw. reformy oświaty – jest do du... znaczy się do bani. I tu nie ma nad czym dyskutować. Ale zastanawia mnie co innego...

Ogólnie, statystycznie przygotowano w szkołach średnich więcej miejsc niż ogólna, statystyczna liczba absolwentów gimnazjów i podstawówek. 

Ogólnie nie powinno być z tym problemów.

W telewizji taki facet z takiego Chełma mówi, że dowiedziawszy się, iż w jego miejscowości w szkole X byli kandydaci do trzech klas, a planowano dwie, postanowił utworzyć ową trzecią. Stojący obok faceta minister uśmiechnął się na zasadzie „Można? Można!”.

I tu wiem, większość też wie, że nie wszędzie można. Budynki szkolne nie są z gumy. A salki katechetyczne norm nie spełniają. A nawet gdyby spełniały, to czy wiadoma firma pozwoliłaby na nauczanie w nich takiej biologii i teorii ewolucji?

Ale przyjrzyjmy się, gdzie można....

Rzeczywiście, w małych lub mniejszych miasteczkach można.
Kiedyś uczyłam w sympatycznym miasteczku, oddalonym od większego miasta o ok. 20 km, w którym ongiś funkcjonowało liceum i „zawodówka”. Kiedy byłam uczennicą, spora grupa znajomych z większego miasta, dojeżdżała właśnie do szkoły w mniejszym. Po prostu chciała się uczyć w „ogólniaku”, a nie miała szans na przyjęcie do jedynego wówczas „ogólniaka w większym. Samochodów wówczas było niewiele, ale autobusów typu „PSK” - multum. Można było sobie spokojnie dojeżdżać. Sympatyczne liceum cieszyło się dobrą sławą i wszystko grało.

Dlaczego dziś nie gra? Dlaczego nawet dziś młodzież z miasteczka nie chce kontynuować nauki we własnym środowisku?

Bo młodzi ludzie chcą za wszelką cenę wyrwać się z miasteczka. Przynajmniej na kilka lat, na czas nauki, zanim być może wrócą, by poprowadzić mleczne gospodarstwa swych rodziców. Wiem, bo o tym z uczniami rozmawiałam. Nawet nauka w „zawodówce” w dużym mieście jest dla nich atrakcyjniejsza niż w małym.

Nie mi osądzać czy to dobrze, czy to źle. Tak jest. W małych miasteczkach zawsze będzie więcej miejsc w szkołach niż w dużych. Tu zawsze lekcje będą się wcześniej kończyły. Tu zawsze klasy będą mniej liczne. W dużych miastach zawsze będzie inaczej. Ale nie wymagajmy, żeby uczniowie z Warszawy uczyli się w Jedwabnem...

Zatem statystyka ma się nijak do rekrutacji....

Druga sprawa, która ostatnio zaprząta mi umysł, to wielka dyskusja na temat czasu zatrudnienia nauczycieli. Oto pewna pani pisze, że będzie miała umowę od 1 września, ale zapowiedziano jej, iż w sierpniu ma posiedzenie Rady Pedagogicznej, Zespołu Wychowawczego, Zespołu Samokształceniowego i szkolenie BHP. I ma się na to stawić. Pani pyta, czy musi, bo przecież nie będzie jeszcze pracownikiem.

Odezwały się przede wszystkim głosy sfrustrowanych strajkiem i stosunkiem do wszelkich władz, krzyczące, że skoro nie jest pracownikiem to nie musi, bo trzeba się szanować i dość pracy bez zapłaty.
Powinnam poprzeć ową tezę, wszak też strajkowałam, ale jakoś tym razem mam opory. Wielokrotnie zaczynałam pracę w nowych dla mnie szkołach i nigdy przez myśl mi nie przeszło, że mogę na sierpniowe posiedzenia nie przyjść, jeśli umowę o pracę mam od 1 września. Takie pierwsze posiedzenia były dla mnie elementem przygotowania się do pracy....

I w tym momencie coś z innej beczki. Znajoma księgowa przez 20 lat przebywała na rencie, słusznej zresztą. Okazało się jednak, że w celu otrzymania tzw. pełnej emerytury powinna jeszcze przepracować co najmniej trzy lata. Zaczęła zatem szukać pracy. Niestety.... W czasie, kiedy znajoma przebywała na rencie, księgowość z ksiąg papierowych przeniosła się do komputera. Podstawowe pytanie, które zadawano jej przy rozmowie to w jakim stopniu zna …. i tu padały nazwy programów komputerowych stosowanych w księgowości. Oczywiście nie miała o tym zielonego pojęcia. Obiecywała, że się nauczy …. kiedy otrzyma pracę... Odpowiedź była zawsze taka sama - „ Kiedy otrzyma pani pracę, to trzeba będzie pracować, a nie uczyć się”.

I tak sobie myślę, że owe sierpniowe spotkania ze szkołą dla tych, co mają umowy od 1 września to właśnie takie przygotowanie do pracy.

Aha, zapytałam, czy jeśli mam umowę do 31 sierpnia i wiem, że już pracować w szkole nie będę, to mam uczestniczyć w owych sierpniowych szkoleniach i radach? Tak – odpowiedzieli sfrustrowani. Po co? - drążyłam temat, nie widząc sensu i logiki w swoim udziale w przygotowaniach do roku szkolnego 2019/2020.

Bo jest pani pracownikiem szkoły”.

Kochani, Nie przeginajmy.


sobota, 13 lipca 2019

Zakupy




Ceny w sklepach. Temat rzeka. Źródło wszelkich inspiracji polityczno-społecznych.

Otóż jedni mówią, że jest lepiej. Drudzy oczywiście na przekór – tragedia. Na wiadome portale trafiają porównywarki cen sprzed lat, czasami sprzed roku, z obecnymi. Zawsze oczywiście wychodzi na to, że teraz wszystko jest droższe.

W sumie to prawda. Kiedyś wszystko było tańsze. Takie papierosy marki „Sport” w latach 70-tych kosztowały 3,50 zł. Wiem, bo wtedy zaczynałam palić. Wystarczyło oddać kilka butelek do skupu po libacji urządzonej przez rodziców i forsa na fajki była. Ewentualnie wziąć od starych na bilet autobusowy – 1,50 zł – i tak trzykrotnie zasuwać pieszo, by kupić „Klubowe” - 4,50 zł.

Dobra, wracajmy do XXI wieku...

No więc pojawia się taka informacje, że jajko teraz kosztuje (wszystkie ceny na zasadzie „na przykład”) – 0,60 zł, a rok temu – 0,30 zł; chleb – analogicznie – 4 zł i 2 zł, masło 5 zł i 10 zł.... itd. itp. Słowem – wszystko w górę o 100%.

Dla mnie są to ceny z kosmosu. Po pierwsze gdybym kupowała w takich cenach moja emerytura wystarczyłaby mi na dziesięć dni, no dobrze, na dwa tygodnie. Tymczasem żyję i nawet schudnąć nie mogę.

Teraz ponownie wspomnienia, kiedy obecny prezes i wódz, był tylko prezesem. Wybrał się prezes na zakupy do niewielkiego sklepu osiedlowego w Warszawie (w takim Jedwabnem – wielkiego, w takim Wałbrzychu – średniego). Wziął koszyk, wybrał artykuły pierwszej potrzeby, zapłacił w kasie i oznajmił, że jest bardzo drogo. Pytanie „Jak żyć?” wówczas nie padło, bo nie istniało. Natomiast jeden z dziennikarzy zadał inne „Dlaczego prezes nie zrobił zakupów w dyskoncie?” (nazwy nie podam, bo za reklamę mi nikt nie płaci).

Na to obecny wódz odrzekł, że w dyskoncie robią zakupy bardzo ubodzy ludzie, przeciętny Polak kupuje w sklepie za rogiem. Kochani, ile się wówczas hejtu wylało na głowę prezesa....

Bo przeciętny Polak kupuje w dyskoncie. Ja co prawda żyję poniżej przeciętnej i do biedoty mi niedaleko, ale w sklepie spotykam znajomych z solidnymi pensjami.

Tutaj – ceny z 11 lipca – chleb kosztuje 1,79, jaja klasy M – 0,29 zł (promocja), karkówka – 12, 99 zł (też promocja), masło 200 g – 3,45 (no pewnie, że promocja!). Do tego lampy solarne w promocji! Kupiłam.... odrobina luksusu na emeryturze też się należy...

Oczywiście moi drodzy, że można kupić chleb za 4 zł. Zapytałam w osiedlowej „piekarni” ile kosztuje najdroższy – 18 zł za kilogram, pełnoziarnisty, natomiast wśród bochenków – 2, 80 zł. Można kupić jajko za złotówkę. Można kupić piwo za 15 zł.... Oczywiście, jeśli się ma na to ochotę i forsę.

Oczywiście, że w ramach promocji dyskonty każą kupić po dwa albo trzy opakowania. Właśnie przyciągnęłam do domu całe dwadzieścia jaj, zamiast dziesięciu, trzy kostki masła zamiast jednej. Jaja będą na bieżąco konsumowane, ileż to rzeczy można zrobić z jaj! Masło podzieliłam na mniejsze porcje i zamroziłam.

Bo tak kupuje dziś przeciętny Polak. Kiedyś w sklepach wystarczyły koszyki. Dziś stoją przy nich wózki.

I jeszcze jedna uwaga... na wiadomym portalu społecznościowym pojawia się od czasu do czasu informacja zachęcająca do zakupów u lokalnych przedsiębiorców. „Kupując u potentata dopłacasz do jego trzeciego domu. Kupując u lokalnego – zapewniasz jego córce kurs tańca, a synowi nowe buty piłkarskie!” - krzyczą litery. Pod takim tekstem zawsze piszę, że kupując u lokalnego płacę z reguły znacznie drożej, w związku z czym nie opłacę synowej kursu tańca, a wnukowi nie kupię butów, akurat do koszykówki. O dziwo, stać mnie na dopłatę do trzeciego domu milionera.

I zawsze to mnie dziwi, chociaż znam prawa rządzącego rynkiem chleba, jaj i masła...

wtorek, 9 lipca 2019

Wyposażenie geriatryczne




Niedawno w gronie nowych seniorów rozmawialiśmy o rzeczach, które każdy szanujący się nowy członek oddziały geriatrycznego mieć powinien. Podzielę się zatem cennymi wiadomościami, bo seniorów przybywa, a wiedza rzecz cenna. Zaczynamy!
  1. Glukometr i ciśnieniomierz – bez względu na to, czy mamy cukrzycę i nadciśnienie, czy też nie. Mierzenie poziomu cukru i kontrola ciśnienia to podstawa w życiu seniora. Zawsze może się okazać, że mamy coś, o czym nie wiedzieliśmy i wystarczy tylko słodkie wino zamienić na „czystą”, a cukier się unormuje. Pamiętajmy, że cukrzyca nabyta w wyniku wieku jest jedną z przyjemniejszych chorób. Człowiek na starość zostanie wegetarianinem, nareszcie wie, co je. Nie to co młodzi, wiecznie zaganiani, jedzący byle co pomiędzy miejscem pracy a przedszkolem. Senior na chorobę ma czas. A do tego odwiedza przychodnie lekarskie, nawiązuje nowe znajomości, wymienia doświadczenia. No dobrze, już nie brnę w ten temat. Pamiętajmy wszakże, że organizm swoje prawa ma i na coś trzeba umrzeć.
  2. Torba na kółkach – niezbędna do robienia zakupów. Tak, wiem, macie dzieci, zawiozą was na zakupy, przywiozą, wniosą na te czwarte piętro.... Ale ….. Mogą na przykład wyjechać, nie tylko na wczasy, również za chlebem do innego miasta lub za granicę. Mogą mieć własne dzieci i masę kłopotów z nimi. Zatem póki mamy siłę chodzić, zasuwajmy z torbę po mleko, warzywa i mięso z promocji. Ja osobiście posiadam „mercedesa” wśród toreb na wózku. Ma trzy koła i uchwyt na sklepowy wózek. Wieszam takie cudo na froncie owego wózka i taranuję wszystkich w sklepie.
  3. Mata do masażu – jako przyrząd rehabilitacyjny - niezbędna do usuwania bólu kręgosłupa. I to nie jednego. Kładzie sobie człowiek taką matę na krześle, bierze kawę i ogląda ulubiony serial, znaczy się „Stawkę większą niż życie”, a mata robi swoje i wali kilkoma programami w kręgosłup. Do tego moja mata podgrzewa senioralne plecy. Och, jak przyjemnie.... Posiadam dodatkowo pas do masażu. Kupiłam, bo była promocja w dyskoncie i teraz masuję różne części w różnych sytuacjach np. prasując.
  4. Miska do masażu stóp – są tacy, co mówią, że taka miska nic nie daje. Mnie daje ulgę po wyprawie z torbą na kółkach. Do tego rozmiękcza odciski i pozostałe twardości na stopach. Potem już tylko krem i stopy mam jak pięćdziesiątka!
  5. Kijki do Nordic Walking – bezapelacyjnie niezbędne w życiu seniora! Spacer z takimi kijami to gwarancja bezpieczeństwa – jak ktoś się przyczepi, to zawsze można go kijem pogonić, to okazja do nawiązania nowych znajomości, o pożytkach zdrowotnych już nie wspomnę. Kijki kupiłam wiele lat temu, kiedy mało kto w mojej zapyziałej mieścinie wiedział, co to jest. Byłam obiektem kpin i komentarzy w stylu „a narty gdzie?”. Lata minęły, a ludzie z kijami łażą po mieście. W sumie wydatek niewielki, a jakże cenny.
  6. Inhalator – czy niezbędny? Mieć warto. Mój pochodzi z czasów, kiedy byłam czynnym nauczycielem. Ratował mi głos. Obecnie używam go w przypadku jakiegokolwiek przeziębienia lub kataru. Likwiduję wszystko w zarodku. Dzięki temu nie używam antybiotyków i mam nadzieję, ze w przypadku pojawienia się u mnie sepsy, każdy antybiotyk zareaguje i zlikwiduje bakterie.
  7. Pojemnik na lekarstwa – nie da się ukryć, seniorzy już łykają. Raz lub kilka razy dziennie. Warto więc kupić odpowiedni, według potrzeby, albo taki na wszystkie dni tygodnia, albo większy – z podziałem na pory dnia. Załaduje człowiek takie pudełko raz w tygodniu i nie musi się martwić „Wziąłem dziś różową tabletkę, czy nie wziąłem”? Oj, długo broniłam się przed takim pudełkiem.... w końcu skapitulowałam i jestem happy. Skleroza w ratowaniu zdrowia nie przeszkadza.
Można by jeszcze wymieniać... ale pewnie zapytacie, skąd wziąć forsę na zakup takiego wyposażenia seniora... Jest metoda, bo zawsze jest jakiś świąteczny dzień, a to Dzień Babci, a to Dzień Matki, Kobiet, 40 męczenników, urodziny, imieniny.... I rodzina zawsze ma problem, co też kupić seniorowi, który chyba wszystko ma lub już miał w życiu...
Wówczas warto zasugerować, że kółka w starej torbie już nawalają, a pudełko na lekarstwa jest już za małe?


sobota, 6 lipca 2019

Łąki kwietne


Naturalna łąka przy mojej działce.... 

Dziś będzie o przyrodzie w mieście. Takim, no powiedzmy, normalnym mieście, w którym wybetonowano Starówki i wybudowano blokowiska.

Typowym przykładem betonowego rynku są dla mnie dwa rynki w Łowiczu. Jeden, słynny trójkątny, składa się z kostki, a jakże - betonowej,  i zabetonowanej fontanny ( i to ma sens), drugi to parking wokół kościoła. Oczywiście, że betonowy! Gdzieniegdzie na obrzeżach rynków w betonowych zabudowaniach próbują rosnąć drzewa.

Zabetonowane drzewa są obecnie symbolem cywilizacji, bo betonuje się je wszędzie. 
Ilekroć siadam na rynku, znaczy się Starówce, w mieście, w którym mieszkam, znaczy się Łomży, przypomina mi się fragment „Władcy pierścieni – Dwie wieże”. Enty atakują wieżę Sarumana i zakład produkujący „orków”. Na cele przemysłowe zakładu na rzece wybudowano tamę. Enty, zwane drzewcami, krzyczą: „Uwolnić rzekę!” i rozwalają tamę.

Siedząc w towarzystwie zabetonowanych drzew, też sobie po cichu krzyczę: „Uwolnić drzewa!”. Cóż, moje wołanie to głos wołającego na pustyni, jak rzekł prorok Izajasz.

Ale coś ostatnio ruszyło w ramach ekologii w miastach. Pojawiła się moda na łąki kwietne, czyli miejsca, w których zamiast ostrzyżonego trawnika, jest pas zieleni zbliżony do natury, czyli polne kwiatki.

Och, jakże byłam zachwycona fotką z rodzinnego Wałbrzycha, na której ujrzałam maki i chabry, i jakieś stokrotkopodobne rosnące przy jednej z miejskich dwupasmówek! I pszczółki tam się krzątały, i muszki fruwały, i inne owady latały! I to gdzie – w mieście przy asfaltowej jezdni! Na wiadomym portalu zaczęła się moda na zdjęcia owych łąk kwietnych.
Ktoś postanowił obejrzeć łąkę kwietną w Łomży, bo ponoć takowa istnieje. Nawet zrobił fotki. Okazało się, że tutejsza łąka kwietna ma się nijak do łąk w Holandii i w Wałbrzychu. Przypomina nieuporządkowane chaszcze. Rośnie tam bliżej nieokreślone zielsko, mało co kwitnie. Takie coś rosnące wzbudza oburzenie wśród mieszkańców.

Obejrzałam. Nie da się ukryć. Tak jest. Ale... Gdyby tak spojrzeć na to inaczej...

Moja działka rekreacyjna z jednej strony ma las, z dwóch kolejnych zboża na zasadzie płodozmianu. Obecnie owies i żyto. Czwarta to właśnie łąka. Może i kwietna. O każdej porze roku wygląda inaczej. Co ja mówię, każdego tygodnia wygląda inaczej. Praktycznie każdego roku rosną na niej inne kwiatki. Co wiatr przyniesie, to jest. Bywały lata, że była tylko trawa, takie chaszcze. Nie ingeruję w to miejsce. Przyroda rządzi się tu sama.

Nie wiem, jak robi się miejską łąkę kwietną. Być może tak, jak robiłam swój skalniak. Oczyściłam ziemię z różnych korzeni, zasłoniłam specjalnym tworzywem sztucznym, zasypałam tzw. czystą ziemią i z roślinek, których nasiona fruwają w powietrzu, za moim przyzwoleniem rośnie mi tylko skrzyp polny, który ku radości moich włosów i paznokci, zapuścił kłącza.

Łąka wszak ma to do siebie, że powstaje z tego, co wiatr nawieje. Oczywiście, że można posiać maki, chabry i stokrotki. Pytanie, czy to wiatr sam nawieje, nie przytłoczy zasianych przez człowieka nasionek...

Nie wiem... nie znam się.... zarobiona jestem.

Jednak w przeciwieństwie do mieszkańców Łomży oburzonych chaszczami w parku, mam do nich inne podejście...

Kochani, w środku uporządkowanego, cywilizowanego, wypełnionego betonowymi alejkami parku, mamy klasyczny przykład roślinności naturalnej. Można tu przyjść z dzieckiem i pokazać mu, że „to” wygląda jak polana w lesie, jak łąka przy wiejskiej drodze, jak miejsce, w którym człowiek nie integruje. Cz zawsze wszystko musi być zgodnie z zamiarem ludzkim? Wszystko wymierzone, zaplanowane?

A dajmy tej przyrodzie, na tym niewielkim kawałku ziemi, popracować!


wtorek, 2 lipca 2019

Powroty




I jakiś czas mnie tu nie było... resetowałam się, jak mówią dzisiejsi. Za moich czasów mówiono – odpoczywałam.

Najpierw wyjechałam na swoją ukochaną działkę rekreacyjną, gdzie przyczepa, ognisko, las blisko, a sąsiedzi daleko. W tych warunkach podniosła mi się adrenalina, bo nigdy nie wiadomo, co lub kto przyjdzie i przeskoczy ogrodzenie.

Potem odwiedziłam rehabilitanta lub fizjoterapeutę, jak zwał tak zwał, bo lekarz żadnej specjalizacji nie mógł poradzić sobie z moją bolącą stopą. Rodzinny odesłał do chirurga, chirurg do ortopedy. Wszyscy mówili, że jestem zdrowa.

Człowiek od rehabilitacji potwierdził, ale równocześnie podjął działania w celu likwidacji bólu i umożliwienia mi normalnego chodzenia. Okazało się, ze to jakieś zmiany limfatyczne, ale żyć będę. Zaaplikował mi masaż stóp, zwany drenażem, a potem wsadził w kokon, ponoć nazywa się to rękawy, podłączył pod prąd i drenaż dróg limfatycznych odbywał się mechanicznie. I tak sobie leżałam całą lekcję, bo 45 minut, a prąd pompował powietrze i wypompowywał od stóp po same cyc... znaczy się piersi.

I tak oto doszliśmy do lekcji, bo teraz mowa o szkole będzie. Nie, nie o strajkach, ministrach czy paskudnej młodzieży. Będzie o szkole sprzed lat, też niedobrej, bo za komuny była.

Oto po raz kolejny z rzędu spotkaliśmy się na tzw. spotkaniu klasowym. Kiedyś, a dla młodych to przed potopem było, chodziliśmy przez cztery lata do tej samej klasy tego samego liceum.

Nie, nie było żadnego wieczoru wspomnień w budynku szkolnym, chociaż znajdował się blisko miejsca spotkania.

Może i dobrze, bo miałam obawy co do swego zachowania w przypadku zetknięcia się z takimi szkolnymi szybami na przykład. Wspomnienia mogły mnie podkusić, żeby tak jakąś wybić …

Nie było również nauczycieli. Jakoś nie czuliśmy potrzeby kontaktu z nimi. Nie pierwszy zresztą raz. Takie spotkania już się odbywały i belfrów nie zapraszaliśmy...

Wszystko ma jednak zawsze swoją dobrą stronę. W związku z takową moją postawą wobec moich byłych, nie mam pretensji wobec swoich uczniów, że mnie nigdzie nie zapraszają.

Tak więc spotkaliśmy się na spotkaniu zwanym potocznie imprezą. Była wyżerka, były procenty (każdy przyniósł to, co lubił, taką colę na przykład), były wspomnienia i opowieści o czasie współczesnym.

Wśród wspomnień królowały te, o robieniu nauczycieli w przysłowiowe jajo, o szkolnych wybrykach, łamaniu regulaminu, słowem – o sprawach niegodnych naśladowania przez młode pokolenie.

Oczywiście przebywaliśmy na sali zamkniętej i wyciszonej, z działającą klimatyzacją. Nic na zewnątrz się nie wydostało. Sprawdzałam, ponieważ wśród pracowników lokalu był mój uczeń i musiałam zadbać o to, by małolat, taki tuż po trzydziestce za dużo nie usłyszał. Jeszcze by się zgorszył...

No właśnie, małolaty... W połowie wieczoru jeden z kolegów dokonał sensacyjnego odkrycia. „Czy wy wiecie, jakie małolaty nas uczyły?” - oznajmił nie dowierzając własnym myślom.

Nie dało się ukryć. Uczący nas w latach siedemdziesiątych ludzie mieli, o zgrozo, po dwadzieścia kilka, trzydzieści kilka lat! Tyle, co nasze dzieci obecnie! Jak można było powierzyć tak odpowiedzialne zadania, jak przygotowanie do matury młodym, nieodpowiedzialnym ludziom! Taki wniosek zabrzmiał niezwykle ostro w towarzystwie rozmowy na temat „Kto wyrobił już miejską „Kartę Seniora” uprawniającą do bezpłatnych przejazdów komunikacją miejską.

Dobra, skoro uczyli nas smarkacze, niech teraz nikt nie ma pretensji, że jesteśmy niedouczenie, źle wychowani i zamiast kołysać wnuki, spotykamy się na podejrzanych imprezach.

Tak, bo impreza była podejrzana. Spotkała się grupa ludzi o różnych poglądach, różnych życiorysach, różnej urody i różnego zdrowia. Ani razu nie poruszono tematów polityczni-religijnych. Nikt nie prowadził kampanii wyborczej, nie propagował LGBT, ani nie nawoływał do obalenia kolejnego pomnika.

Było za to wesoło, pogodnie i trudno było się nocą rozstać, kiedy lokal już zamknięto...

Dziwne? Podejrzane? A może - normalne? Może właśnie do takiej rzeczywistości tęsknimy i kiedy zapominamy o narodowej wojence, stajemy się po prostu normalnymi ludźmi potrafiącymi normalnie rozmawiać?