sobota, 30 marca 2019

Cytaty - Patrzyłam wtedy na was wszystkich.....


8899inietrzebawielebywywolacumn

Patrzyłam wtedy na was wszystkich. Wszyscy gniewają się, kłócą się między sobą. Zejdą się i nie umieją nawet się pośmiać. Tyle bogactwa, a tak mało wesela. Aż wstręt bierze. -
Maria Timofiejewna Stawrogin z domu Lebiadkin – "Biesy" Dostojewskiego

Mają praktycznie wszystko. Dom, dobrą stabilną pracę, wierność współmałżonka, dobrze uczące się dzieci i.... nie są szczęśliwi... Rozejrzyjcie się wokół... ilu ich jest? Jakże często zazdrościmy im nowej pralki, czy nowej sukienki z markowego sklepu. Jakże często patrząc na nich, użalamy się nad sobą, poniżamy się sami we własnych oczach, bo nie mamy tego co oni. Czy zawsze słusznie?

Nie, moi drodzy. Jakże często owe posiadane bogactwo to pozorny spokój, to marazm i zniechęcenie do życia, to kłótnie i walka nie wiadomo o co. Jeśli mam wszystko, nie mam czego pragnąć. A jeśli pragnę to zżera mnie żądza posiadania na zasadzie jeszcze więcej, jeszcze więcej...

Spotkałam właśnie kolegę ze szkolnych lat. Ma wszystko. Jest smutny. Dobra, troskliwa żona zaczęła go nudzić. Ale szkoda mu forsy na sponsorowanie wytwornej kochanki, bo z byle jaką nie będzie się zadawał. Syn dostał się na wymarzone studia, ale to takie, które sam sobie wymarzył, bez zgody tatusia. W pracy, owszem wiedzie się, niedawno kolega awansował, ale tu kolejny problem - dyrektor ma się całkiem dobrze i nie zanosi się, by odszedł ze stanowiska. Pytam, kiedy ostatni raz był z żoną w kinie, teatrze czy w kawiarni. Kiedy ostatni raz pojechali na szalony weekend w góry, kąpali się w morzu... "A po co?" - pyta mnie wzruszając ramionami. Żadnych potrzeb. Żadnych trosk. Żadnych emocji.

Kolejna koleżanka tez finansowo ma się dobrze. Jej mąż również. Ale potrzeby rodziny ciągle rosną. Awantura goni awanturę. Kłócą się o samochody, telewizory, o kosmetyki i miejsce przy stole. Wspólny posiłek jest jedynie okazją do wzajemnego oskarżania się o …. Chwilami sami nie wiedzą o co.

Dobrze na tym świecie ubogim i wesołym.

Dlatego Robert Biedroń musi odejść?

 
542888_422545324442993_430817935_n

tekst z lutego 2019

Tym razem zostałam wywołana do tablicy przez kolegę. W czasie dyskusji napisałam, iż kibicuję partii Roberta Biedronia. Posłużyłam się terminologią sportową, bo mi najbliższa, a tu masz – trzeba pisać dlaczego.

Bo z tą nową partią to jest tak:

Na łamach, znaczy się teraz bardziej monitorach laptopów, toczy się całkiem poważna dyskusja o programie partii, możliwości jego realizacji, szansach w wyborach.... słowem konstruktywna debata. Gorzej z opiniami tzw. szarych ludzi umieszczanych pod sensownymi artykułami. Oczywiście ponoć nadal mamy wolny kraj i wolno nam swoje opinie wygłaszać. Oczywiście, rozumiem. Jak to ktoś podczas dyskusji napisał.... „jeden lubi ogórki, drugi ogrodnika córki”. I w tym przypadku do nikogo i niczego nie będę się czepiała. W ogóle nie ruszę zagadnienia programu partii politycznej. Dlaczego? Bo nie. I koniec.
Zajmę się czymś innym. Oto wśród opinii szarego ludu licznie pojawiają się teksty jawnie lub aluzyjnie sugerujące, że Robert Biedroń musi odejść. Zniknąć. Zapaść się pod ziemię. Zamieszkać w sztolniach w Górach Sowich, a nie budować nową partię i angażować się w jakiekolwiek ruchy o charakterze publicznym.

I właśnie mój kolega, wysuwając liczne teorie spiskowe, poprosił, bym temat odejścia, to znaczy negatywnych opinii o człowieku, dogłębniej zagłębiła.

Zatem zaczynajmy.

Robert Biedroń musi odejść bo:

1. Urodził się gejem, być może, nawet w porozumieniu ze swoimi rodzicami. Mało tego. Gejem pozostał, nie ukrywa tego. Nie daje się zastraszyć i wielokrotnie udowadnia, iż człowiek o jego orientacji seksualnej też człowiekiem jest. Uważający inaczej powołują się na starożytne pisma żydowskie, zwane Starym Testamentem. (Równie dobrze można byłoby się powoływać na Kodeks Hammurabiego lub prawo egipskich kapłanów, co to ludowi wciskali kit, że zaćmienie słońca to kara najwyższego.) Bardzo ciekawe – często są to ludzie, którzy nie pałają do narodu izraelskiego sympatią. I tego to już zupełnie nie kumam.

2. Swoją partię nazwał „Wiosna”. Błąd z jego strony. Mógł nazwać bardziej swojsko np. „Złupić, Obalić, Opić” - w skrócie ZOO. Lub coś w stylu „Widły i łopata”, „Miotła i kosz”. Na słowo „wiosna” niektórzy mają alergię. Bo to jakieś pyłki w powietrzy fruwają, coś tam kwitnie, jakaś Demeter budzi przyrodę do życia ( a to już starożytna Grecja, z której wzorców czerpać nie należy). Wieje optymizmem, a przecież w naszej polityce obowiązuje przede wszystkim smog i sejmowe noce.

3. Póki co Robert nie ma na koncie żadnej afery, w związku z czym nie powołuje się w jego sprawie komisji śledczej, co powoduje, że posłowie nie mają w sejmie zajęcie w dzień, by się zmęczyć i nocą automatycznie głosować nad wszystkim, co im ktoś podsunie.

4. Nieustannie się uśmiecha, a to już jest podejrzane, bo kto to widział, żeby w naszym kraju tryskać dobrym humorem? Prawdziwy Polak krytykuje, negatywnie ocenia, tryska pesymizmem, nie ma nadziei. Do wyborów nie idzie, bo uważa, że i tak jego głos jest bez znaczenia. Maszeruje dopiero wtedy, kiedy ma przysłowiowy nóż na gardle.

5. Biedroń jeździ na rowerze. Jeśli zostanie premierem lub prezydentem, co się stanie z kierowcami, którzy zarabiają miliony wożąc …. no dobra, nie powiem, bo mi blog zamkną....

6. Nie posiada przeszłości kombatanckiej. Nie uczestniczył w wojnie wietnamskiej ani afgańskiej. Niestety, mając pięć lat poparł stan wojenny, bo brak danych na udział w strajkach na terenie przedszkola. A już wówczas mógł w gacie narobić na znak protestu!

7. Bierze udział we wszelkich działaniach mających na celu obronę praw człowieka i obywatela, a przecież - parafrazując Orwella – są ludzie równi i równiejsi i należy tego prawa przestrzegać.

8. Głosi hasła równego statutu kobiet i mężczyzn, był członkiem Rady Programowo-Konsultacyjnej przy pełnomocniku rządu ds. równego statusu kobiet i mężczyzn oraz doradcą wicepremier, uwaga KOBIETY -  Izabeli Jarugi-Nowackiej, co można uznać za sprzeczne z jego naturą, nie mógł się facet skupić tylko na facetach? Totalny brak konsekwencji.

9. W stosunku do kobiet zachowuje się jak dżentelmen. Nie, nie spotkałam go. Ale przez cztery lata jego prezydentury, przebywając na urlopie w Ustce, jeździłam do Słupska na mecze koszykówki i nie tylko o koszykówce w hali Gryfii się rozmawiało. Kobiety, nawet gdyby chciały, nie mogły na niego znaleźć haka. Może poza jednym – dlaczego nie jest hetero... takie ciacho... ( Mnie akurat ten typ urody nie pasuje, wolę typ „macho”). 

10. Będąc posłem był niezwykle pracowity i sumienny. „Zgłosił ponad 100 interpelacji, (...)W trakcie kadencji miał blisko 140 wystąpień, wziął udział w 83% głosowań. Reprezentował Sejm w Zgromadzeniu Parlamentarnym Rady Europy i to się pokrywało z pracą w Sejmie. W 2014 został nagrodzony przez tygodnik „Polityka” na podstawie rankingu przeprowadzonego wśród polskich dziennikarzy parlamentarnych jako jeden z 10 najlepszych posłów, podkreślając pracowitość, kulturę i duży wkład w prace komisji sprawiedliwości” - to już nie ja, to Wikipedia.

11. Jako prezydent Słupska sam sobie obniżył pensję. Strasznie niebezpiecznie działanie! Jak zostanie premierem cały rząd może zarabiać średnią krajową... no dobrze, bez przesady – wystarczy, że premii, co się należą, ważni ludzie nie dostaną.

18. Uratował w Słupsku bar mleczny „Poranek”. Wiem, bo uwielbiam ten bar i śledziłam w TV jego losy. Co się stanie, jeśli zacznie ratować pozostałe bary i ludzie będą mogli zjeść na mieście tanio i zdrowo? Komu to na rękę?

I na dziś to już koniec.... Zobaczymy, co wiosną i latem z „Wiosny” wyniknie.... Póki co kibicuję...

Wielka wyprawa z psem IV – przygody Kulki na nieznanym lądzie

 


tekst z lutego 2019

W większości poradników jest napisane, że pies lubi nowości i trzeba mu życie nimi uatrakcyjniać. Cóż, w przypadku mojej Kulki nie do końca jest to prawdą. Kulka nowości nie lubi. Zwłaszcza nie lubi nowego terytorium. Kiedy próbuje ją wyprowadzić na nieznane tereny, opiera się, „ciągnie” na stary szlak.

Tym razem było podobnie.

Pierwsze wyjścia z kwatery głównej przypominały przysłowiową drogę na szafot. Tym bardziej, że były to wyjścia na udeptaną kostką brukową ulicę. Bardzo bezpieczną, bo to był uzdrowiskowy deptak, bez samochodów, a o tej porze roku bez tłumu ludzi.

Kulka jednak najbezpieczniej czuje się na trawniku. Musiałam zatem trochę ją pociągnąć, zachęcić, by zechciała łaskawie ruszyć dalej i przejść owe 100-150 metrów. Ale wystarczyło kilka spacerów, by sunia załapała, iż na końcu makabrycznej ulicy bez ziemi znajduje się prawdziwy raj – Park Zdrojowy.

I to nie byle jaki park.

Oczywiście wybrukowane alejki spacerowe też były, ale prócz tego w parku znajduje się bardzo duży teren zwany trawnikiem. Tu właśnie biegają dzieci, tu zimą lepią bałwany, tu pieskom rzuca się patyki lub śnieżki.

Jakże żałowałam, że nie zabrałam ze sobą 15-metrowej smyczy treningowej! Pies mógłby szaleć po całym „spacerniaku”. Musiała wystarczyć smycz o długości ośmiu metrów.

Nie, luzem psów w Parku Zdrojowym puszczać nie wolno. Zakaz umieszczony w kilku miejscach.

W pewnym momencie doszło do tego, że zaraz po wyjściu z kwatery głównej, Kulka brała rozpęd i biegła w stronę bramy wejściowej. Jeśli na moment zapomniała, gdzie zmierza, wystarczyło słowo „park”, by z podniesionym do góry ogonem i uśmiechem na … no dobrze, niech będzie - buzi biegła w stronę parku.
Kiedy już zabawa na trawniku znudziła się przede wszystkim mnie, ruszałyśmy w głąb „zaczarowanego ogrodu”. Część zwana spacerniakiem to dopiero początek parku. W dalszej części przypomina, co ja mówię, jest starym lasem z alejkami spacerowymi wyłożonymi nie tylko brukiem. Są alejki z kawałków dziwnych płyt, wysypane żwirem i takie zwykłe, ziemne.

Tu też były atrakcje.

Ale najpierw przeszkody. Do wnętrza parku prowadziła alejka pod górkę. Okazało się, dla Kulki, pieska wychowanego na nizinie wejście na górkę to wejście na K2... Oczywiście nie odpuściłyśmy. Uznałyśmy to za dobry trening i każdego dnia, powoli, dostojnie pokonywałyśmy dzielnie górkę. W leśnej części parku też czekały nie lada atrakcje.

Zaczęło się od biegających po drzewach wiewiórek. Były rude, były czarne i szybko przemieszczały się między drzewami i wskakiwały na gałęzie uciekając na wyższe „piętra”. Kulka podbiegała pod drzewo, opiera się o nie przednimi łapkami i głośno szczekała.

Z gołębiami na „spacerniaku” było podobnie. Też nie dały się złapać.

No i były liście. Zachowując charakter leśny parku, liście sprzątane są wyłącznie z alejek i umieszczane pod drzewami. W miejscach, gdzie rosną drzewa liściaste, było ich nadal pełno. Do tego nie było tam śniegu.

Kulka uwielbia zabawę wśród suchych liści. Trzeba było zobaczyć jej zdziwienie, kiedy po zabawie śnieżkami, zaczęła się zabawa wśród liści!

Okazało się również, że przyzwyczajenie to druga natura. Mój pies poszedł w moje ślady i lubi oglądać telewizję. Programy z kotami lub psami traktuje bardzo emocjonalnie. Prawdziwym idolem Kulki jest oczywiście największa obecnie psia gwiazda – komisarz Alex.

W domu serial oglądamy wspólnie na odbiorniku 42 cale. W kwaterze głównej telewizor był mniejszy i zawieszony dość wysoko. Nie przeszkodziło to mej suni w oglądaniu przygód Alexa.

Aha, powrót do domu...

Niestety, trzeba było wracać, zostawić piękny park z wiewiórkami....

Oczywiście, że wróciłyśmy. Pamiętajcie jednak o jednym – starajcie podróżować z psem wagonem bez przedziałów. W taki z przedziałami jest źle. Przynajmniej nam tak było.

Cytaty - Pies ogrodnika – sam nie zje i drugiemu nie da


psie_figle

Pies ogrodnika – sam nie zje i drugiemu nie da – Ezop

Niosę stare ubrania do pojemnika na taką odzież. Spotykam sąsiadkę. Pyta, czy wiem, że ciuchy z tych pojemników trafiają do sklepów z używaną odzieżą. Wiem. I co, tak ot sobie daję za darmo? Dlaczego pozwalam, żeby jakiś prywaciarz na mnie sobie zarobił?

A co mam zrobić z ciuchami? – pytam. Oddać potrzebującym.

Kiedyś chciałam. Zaniosłam do kościoła. Pani przyjmująca ubrania westchnęła: „Dziękuję, ale mamy już tyle, że miejsca brakuje….”. Zbiórki odzieży w blokowisku odbywają się raz na dwa, trzy miesiące. Mam małe mieszkanie i nie mogę przechowywać zbędnych rzeczy. Można pozostawić przy śmietniku. Położyłam. Ludzie oczywiście oglądali, ale rano większość ubrań krążyła po osiedlu rozwleczona przez wiatr? Człowieka? Psy? Dozorca pozbierał i wrzucił do pojemnika z odpadami niesegregowanymi…
A poza tym ubrania kupuję właśnie w „szmateksach”. Te, które usuwam, często nie nadają się już do włożenia. Wrzucając je do pojemnika mam przynajmniej pewność, że zostaną przepisowo zutylizowane. Mówię o ekologii sąsiadce. Nie przekonuję jej. Nadal uważa, że dając za darmo pozwalam się wykorzystywać.

Ścięłam włosy na rzecz fundacji „Rak’n’Roll” przekazując je nieodpłatnie na rzecz peruk dla kobiet po chemioterapii.

Większość moich znajomych pochwaliła. Ale łyżkę dziegciu dołożyła taka sobie pani. Zaczęła wypytywać, czy aby jestem na pewno pewna, że perukę z moich włosów jakaś kobieta dostanie za darmo, czy aby fryzjerka nie sprzeda tych włosów, czy aby fundacje nie sprzeda i nie zarobi, by kupić coś nieprzepisowego… Ona oczywiście by własnych włosów nikomu za darmo nie oddała.

Podjęłam próbę wyjaśnienia, że przez całe życie idąc do fryzjera, zostawia tam za darmo swoje włosy. Ile to już metrów przez 60 lat życia?

Nic z tego. Beton. Żelbeton. Dać coś komuś za darmo, nawet jeśli ktoś na tym zarobi, to filozofia psa ogrodnika. Niestety.

Uzdrowisko a polityka.... kto zawinił...


szczawno_zdroj54

tekst ze stycznia 2019

Tak wiem, nie musicie mnie uświadamiać. Całe zło bierze się z polityki. No dobrze politycy, niech wam będzie – największe zło bierze się z polityki.

Większych ustępstw nie będzie.

Postawiłam zatem tezę, niepodważalną, prawdziwą. Ale nie zamierzam jej udowadniać. Uczynić to bardzo łatwo i każdy człowiek to potrafi. Spróbujmy dziś inaczej.

Odpoczywam właśnie w niewielkim uzdrowisku na Dolnym Śląsku. Uzdrowisko ongiś oblegane, dziś świeci pustkami. Nie ma dancingów, nie ma pubów. W piątkowy i sobotni wieczór cisza. Dwie, czasami trzy lokale typu kawiarnia zamykają się przed 22.00, dwie może trzy restauracje też, w budynkach typu sanatorium dużo ciemnych okien, brak światła, brak ludzi, dwa budynki wyłączone z użytku, czekają na remont... Po trawnikach w parku zdrojowym swobodnie biega mój pies. Żałuję, że nie wzięłam długiej treningowej smyczy. Mnie się akurat ten spokój podoba.

I tak sobie spokojnie spaceruję, rzucam psu patyki, ten oczywiście nie aportuje, bo się nie nauczył, ale i tak jest fajnie... i tak sobie odpoczywam...

I tak spotykam znajomych. Narzekają na ciszę w uzdrowisku, wspominają czasy, kiedy dancingi były w trzech lokalach i zawsze był tłok, kiedy nawet zimą, trudno było znaleźć wolne miejsce na ławce na deptaku, kiedy …. i tak dalej.

W porządku, mamy prawo ponarzekać... takie prawo ludzi, co to już swoje przeżyli, zwłaszcza PRL. Ale czy należy brnąc dalej?

Oto moi znajomi za wszystko winą... polityków, zwłaszcza tych z samorządu, co to nie potrafią rządzić.
Bo to oni tak zrobili, bo to oni nie potrafią zrobić, bo to im nie chce się robić.

Czy rzeczywiście? Cofnijmy się w czasy PRL-u.

Rzeczywiście, tłumy były. Sanatoria pękały w szwach, a słynny FWP był oblegany. Zaraz, co FWP? Fundusz Wczasów Pracowniczych, taka komunistyczna organizacja rozdzielająca wczasy do klasy robotniczej. Oj, ile to czasami trzeba było się nabiegać, nazałatwiać, żeby skierowanie na takie wczasy otrzymać, bo tanie było! O tym tylko geriatria wie....

Dziś nie ma FWP, które oferowało tani wypoczynek. Dziś każdy może jechać na wczasy, jeśli ma pieniądze. Do sanatorium też każdy może sobie jechać, jeśli posiada odpowiedni szmal. Jeśli nie, czeka około dwóch lat na tzw. bezpłatne skierowanie. Oczywiście, że trzeba jeszcze dopłacić, za podróż, za pokój, za dodatkowe zabiegi, które zaleca lekarz, a które nie mieszczą się w limicie ustalonym przez NFOZ. Do tego trzeba dodać, że ongiś, za czasów paskudnej komuny, człek jeździł leczyć się do uzdrowiska korzystając z L4, czyli chorobowego. Dziś musi wykorzystywać urlop. A taki nauczyciel już na wstępie ma przerąbane. Urlop ma w czasie wakacji, a NFOZ zaplanował mu pobyt w uzdrowisku w kwietniu. Musi brać urlop bezpłatny. Czeka więc cierpliwie do emerytury... A potem, jak każdy emeryt, portfel ma pusty i nie w głowie mu tańce i swawole...

Już już uzupełniam... w czasie dwuletniego oczekiwania może na te swawole trochę zaoszczędzić i być może trafi do sanatorium miłości...

I dlatego uzdrowisko jest puste. Są tacy, którzy by tu chętnie przyjechali, ale nie mają za co. Ci, co mają za co, jeżdżą do tych modniejszych miejscowości, w których można poszpanować.

Dawne domy FWP oczywiście są, w jednym jest Urząd Miasta, w drugim prywatny hotel, na miejscu kolejnego, rozebranego na cegły – kolejny hotel, bardzo ekskluzywny, inny właśnie popada w ruinę, bo nikt nie chce go kupić, a miasto chętnie by sprzedało, bo musi wyremontować nieczynne sanatorium... Gdyby byli chętni na dancingi i picie piwa, pewnie otwarto by nowe knajpy. Nie ma chętnych, nikt nie otworzy lokalu, by do niego dopłacać... To się nazywa kapitalizm.

Gdzie tu wina polityków? No, może tych, co zmienili ustrój, może tych, co zlikwidowali darmowe sanatoria...  

I chyba tyle na dzisiaj... idę z psem na spacer do pustego, spokojnego i cichego parku zdrojowego...

Wielka wyprawa III z psem czyli aklimatyzacja



tekst ze stycznia 2019

Tak więc kochani pokonałyśmy z Kulką 600 km, zamieszkałyśmy w miejscu idealnie przystosowanym dla pani i jej pieska. Przyszedł czas na aklimatyzację czyli przystosowanie pieska do nowych warunków.
Jeśli wyjeżdżamy na dłuższy czas, nie będziemy z naszym pupilem przez 24 godziny na dobę. Też nam się coś od życia należy. Chcemy wyjść do kina, do teatru, na mecz, na drinka ze znajomymi... słowem piesek będzie musiał zostać sam w naszej kwaterze głównej. Należy go do tego przyzwyczaić.
Nasz czworonóg musi uznać nowe miejsce zamieszkania za przyjazne i bezpieczne. Jak go do tego przekonać? Tu mamy masę rad i porad na różnych portalach, u różnych weterynarzy. Każda rada jest praktycznie dobra.

Zacznijmy od podstawowej. Pies w nowym miejscu musi mieć coś „starego”i znanego. W moim przypadku była to pluszowa zabawka, kocyk i duża narzuta na łóżko. Szczególnie ta ostatnia spełniała ważną rolę. Została położona na drugie łóżko (w kwaterze są dwa). Moja sunia od razu wskoczyła właśnie na nie. Poczuła swój „rodzinny” dom. Przytuliła się do pluszaka i obserwowała otoczenie.
Narzuta nie tylko zapewniła pieskowi domowy komfort. Uchroniła również niezajmowane łóżko od przypadkowego zabrudzenie i psiej sierści. Nie należę do tych właścicieli psów, którzy twierdzą, że ich psy po łóżkach, zwłaszcza obcych, nie chodzą. Mój chodzi i dlatego mam zawsze narzutę.
Kolejny etap to zachowanie „domowych” rytuałów. Oczywiście na wyjeździe nie da się zachować wszystkich.

W moim przypadku najtrudniej było z zachowanie godzin spacerów i posiłków. Spacery być może były w innych porach, ale za to dłuższe. Wstawałyśmy o naszej normalnej porze, a po obiedzie zawsze był „deser” czyli psi przysmak. Na wieczór obowiązkowo tabletka, a po niej – trzy psie ciasteczka.
I najważniejsze – przyzwyczajanie psa, by został sam. Tu oczywiście najprostsza metoda. Jeśli planujemy pozostawienie na ok. pięciu godzin – obowiązkowo najpierw długi spacer z psem, potem wyjście na drinka ze znajomymi. Pies będzie zmęczony, może po prostu zaśnie...

Moim pierwszym spacerem była wyprawa do sklepu z psimi przysmakami. Można tam wejść razem z psem. Kulka była zachwycona! Obwąchała pojemniki z karmą. Przy jednym stanęła dłużej. To znak, że trzeba kupić. Potem ominęła duże kości i zakręciła się przy małych. Kolejna informacja. Po takiej wizycie pies był w wyśmienitym humorze.

Przez dwa dni zostawiałam ją samą najdłużej na 45 minut. Kiedy zamykałam ją w pokoju, szczekała. Kiedy wracałam, piszczała z radości. Po każdym powrocie brałam ją na krótki spacerek, ok. 15 minut, wokół miejsca zamieszkania.

Trzeciego dnia zostawiłam sunię samą na znacznie dłużej. Gdy zamykałam mieszkanie, już nie szczekała... to był dobry znak.

I dni mijają spokojnie, odwiedzam znajomych, chodzimy na spacery . Obie jesteśmy zadowolone.

czwartek, 28 marca 2019

Wielka wyprawa z psem cz. II czyli zakwaterowanie


tekst ze stycznia 2019

Pewnie myślicie, że znalezienie odpowiedniego miejsca zakwaterowania dla starszej pani i psa to w dzisiejszych czasach żaden problem. I mylicie się.

Oczywiście są hotele, hostele i pensjonaty, w których pies może być. Większość z nich pobiera dodatkową opłatę za czworonoga i prosi, by ów nie spał w łóżku ze swym panem. Wszystko gra, jeśli ma się sporo forsy i psa.... no właśnie, na pewno nie takiego, jak moja Kulka.

Niedawno wylądowałyśmy dwie w hotelu z dodatkową opłatą za psa. Wszystko praktycznie grało. Z jednym wyjątkiem. Hotel to takie miejsce, w którym jest długi korytarz z dużą ilości drzwi prowadzących do równie dużej ilości pokoi hotelowych. Wystarczyło, że ktoś poruszył się na korytarzu, by wywołać u mojej suni odruch obronny w postaci głośnego szczekanie. Do tego sunia niewielka, takie 12 kilo, ale głos ma niczym przysłowiowy dzwon. Żadne upominanie nie pomagało. Pies w obcym terenie czuł się zagrożony i hałasem dawał znać, że panuje przynajmniej w malutkim pokoiku.

Szukanie odpowiedniego miejsca rozpoczęłam od zwrócenia się do znajomych. Może ktoś wie, może ktoś ma mieszkanie do wynajęcia na dwa tygodnie. Nikt nie miał. Zabrałam się za przegląd ogłoszeń w rubryce „Wynajmę”. Nic z tego. Owszem, można wynająć umeblowane mieszkanie ale na dłużej, na rok, dwa lata, ale nie na dwa tygodnie. Próbowałam przekonać, że jeśli obecnie stoi puste i trzeba płacić za nie czynsz, to może opłaca się trochę zarobić. „A ja w tym czasie trafi się ktoś, kto zechce wynająć na dłużej? - pytali mnie właściciele owych M. No cóż, nie ma ryzyka, nie ma zabawy.

Właśnie sprawdziłam owe mieszkania. Nadal są do wynajęcia...

Dlaczego szukałam mieszkania w tzw. zabudowaniach wielorodzinnych? Proste. W takich budynkach pies ma prawo szczekać, a na klatce schodowej są dwa lub trzy mieszkania. Ruch zdecydowanie mniejszy niż na hotelowym korytarzu.

W końcu wróciłam do ogłoszenia, które wydawało mi się dziwne...

Lokalizacja owszem, fantastyczna, ale sam budynek, co ja mówię – budyneczek jakiś taki tajemniczy: mały, ni to oficynka, ni to przybudówka do głównego budynku. Do tego „niekrępujące osobne wejście” bezpośrednio z podwórka, lub po krakowsku – z pola. Tylko jedno okno. Gdzie ta łazienka, gdzie ten aneks kuchenny? Czy aby nie jest tam zimą zimno?

Kiedy dotarłam do celu, ręce mi opadły z zachwytu....

Budyneczek rzeczywiście niewielki. Przed nim duże ogrodzone podwórko. Wejście nie kolidujące z żadnym innym. W środku – niewielki korytarz z potężnym grzejnikiem i ciepłym dywanikiem. Gorąco. Właściciel odpowiednio przygotował nam kwaterę. W łazience wszystko jak trzeba. Część sypialna – dwa duże łóżka, duży grzejnik i dywanik pod nogami. Kuchnia – marzenie: kuchenka gazowa, mikrofalowa, lodówka, szafki... dwa pojemniki na śmieci...

Tak, ręce mi opadły, bo zobaczyłam idealne miejsce dla mnie i dla psa.

Rano wychodzimy tylko „na trochę” na podwórko. To samo wieczorem. W dzień mamy blisko do dużego parku zwanego Zdrojowym, wszak w uzdrowisku jesteśmy. Jesteśmy tam dwa razy dziennie. Obok naszej kwatery chyba praktycznie nikt nie chodzi, bo Kulka nie szczeka. Jej gardło odpoczywa. Z okna widzimy najbardziej ruchliwą ulicę w mieście. Nie słyszymy jej. Usytuowanie naszego budyneczku sprawia, że mamy ciszę. Wprost idealną.

Internet działa. Telewizja naziemna też.

Właśnie wróciłyśmy ze spaceru... Dobrze nam.




Wielka wyprawa z psem cz. I czyli podróż

tekst ze stycznia 2019


Życie czasami mówi nam, że nie mamy wyboru. Żadnego. Mnie właśnie powiedziało – chcesz wyjechać na zimowe ferie, musisz wziąć psa. Nie weźmiesz, nie wyjedziesz.

Wzięłam. I zaczęło się to tak...

Najpierw wizyta u weterynarza. Moja Kulka miewała jeszcze rok temu ataki padaczkowe. Od dwóch lat dwa razy dziennie bierze tabletki, zapewne o charakterze uspakajającym. Poszłam po poradę, jaką dawkę dać pieskowi w przypadku podróży.

Najpierw była podróż samochodem. Do niej mój pies jest wprost stworzony. A jeśli jeszcze auto typu combi, to już wszystko gra. W bagażniku układamy legowisko i dopóki jedziemy drogą typu S lub A, psina na nic nie reaguje.

Tak więc pierwsze 150 km Kulka pokonała na swoim dużym legowisku ciesząc się z nowych polskich dróg ekspresowych.

Wyzwanie nadeszło potem.

Pociąg.

Oczywiście taki, który najszybciej pokona 450 km. Oczywiście, że jest. Pendolino się nazywa. Trasę pokonuje w cztery i pół godziny. Kosztuje drogo, ale co tam pieniądze... wszystko dla pieska! Tym bardziej, że bilet kupiony wcześniej, zawału serca nie powoduje.

Do tego obowiązkowo wagon pierwszej klasy. Wyjaśniam dlaczego. W pociągach tzw. bezprzedziałowych, w drugiej klasie są w jednym rzędzie cztery miejsca siedzące i wąskie przejście. W pierwszej – trzy miejsca, zatem przejście jest znacznie większe.

Kochani, naprawdę warto zainwestować w ową pierwszą klasę. Pies ma znacznie więcej miejsca do w miarę swobodnego położenia się w trakcie podróży. I następna ważna sprawa – miejsce ma być od strony "korytarza" - przejścia. Nie bierzcie od okna. Pies będzie praktycznie uwięziony!

Oczywiście wybieramy się z psem, ale bez dużego bagażu. W dzisiejszych czasach mamy tyle firm kurierskich, że zawsze któraś dostarczy przygotowaną przez nas paczkę z ciuchami do miejsca naszego wakacyjnego pobytu.

Zatem ze sobą tylko plecak z laptopem oczywiście, jak kto piszący i.... zestawem dla psa. W moim przypadku okazało się, ze następnym razem muszę zainwestować w mniejszy i lżejszy laptop. Dla psa zabrałam oczywiście pojemnik z wodą, oczywiście tabletki uspakajające i kocyk z zapachem domu. Smycz – krótka, broń boże automatyczna!

Tabletkę podałam Kulce w momencie, kiedy przejechałyśmy stołeczne dworce i miałyśmy przed sobą dwie godziny jazdy bez zatrzymywania. Uspokoiła się trochę, ale okazało się, że ów czas obsługa pociągu przeznacza na podawanie czegoś do jedzenia i picia, a konduktor sprawdza bilety. Zbyt dużo ruchu, zbyt wiele nowości, by zasnąć.

Miałyśmy natomiast trochę szczęścia. Siedząca od okna pani wysiadła znacznie wcześniej od nas. Szybko rozłożyłam kocyk i psinka usiadła na siedzeniu. Nawet usnęła. Obsługa pociągu nie reagowała.
Dopiero we Wrocławiu, kiedy nastąpiła zmiana, konduktor zwrócił mi uwagę, że piesek ma przebywać na podłodze. Piesek oczywiście warknął na faceta, ten przyczepił się, że nie ma kagańca. Oczywiście miałam i założyłam. No to pan chciał mnie złapać na czymś innym. Uśmiechając się ironicznie poprosił o …. książeczkę zdrowia psa. Pewnie, że miałam. Zaczął ją gruntownie przeglądać, szukając zaświadczenia o szczepieniu przeciwko wściekliźnie. Znalazł, przeczytał. Poinformowałam go, że nieco dalej jest informacja o odrobaczeniu, może też sprawdzić. Odpuścił sobie i poszedł dalej.
Cóż, zapewne był to kibic Śląska Wrocław, a ja jechałam do Wałbrzycha....

Szczęśliwie dotarłyśmy do celu. Nie była to podróż, w czasie której mogłam coś obejrzeć, coś przeczytać czy zdrzemnąć się. Cały czas skupiałam się na swoim piesku, by nie przeszkadzał innym, by nie stresował się mocno i spokojnie przeżył swą pierwszą w życiu wielką wyprawę...




Cytaty - Jeżeli zabałaganione biurko jest oznaką ....

Jeżeli zabałaganione biurko jest oznaką zabałaganionego umysłu, oznaką czego jest puste biurko?
                                           Albert Einstein

Kupiłam używane biurko. Pierwsze w życiu własne biurko. Na starość. Postawiłam w sypialni. Lepiej późno niż wcale. Muszę uporządkować swój twórczy warsztat.

W biurku i na biurku wszystko się zmieściło. Laptop. Skaner. Kubek z ołówkami i długopisami. Drukarka zamieszkała pod spodem. Miejsce na klawiaturę przeznaczyłam na odręczne notatki. Pod kubek położyłam kartki, by owe notatki sporządzać. Jeszcze dwa mini głośniki. Jeszcze futerał z okularami. W szufladzie – zszywacz, zszywki, spinacze, nożyczki, kilka starych zdjęć. Na pierwszej półce papier. Na najniższej kalendarz książkowy z zapiskami.

Po paru dniach papier do próbnych wydruków pomieszał się z tym do wydruków właściwych. Notatki zaczęły wędrować po półce od klawiatury. Jedne znalazły się na podłodze i szybko stały się łupem mojej suni. Zabrakło równo pociętych karteczek do notatek. Ich miejsce zajęły rwane na części kartki z grupy makulaturowej „czyste po jednej stronie”. Do szuflady trafiły paragony na produkty z gwarancją. Na skanerze stanął budzik, szmatka do wycierania okularów. Te zaś nieustannie wędrowały na szafkę przy łóżku. W kubku z ołówkami znalazła się kredka do kresek na powiekach. Skąd? Kalendarz zmienił miejsce. Trafił na skaner. Tu swe miejsce odnalazła koperta oraz notatki pierwszej potrzeby, w tym spis spraw do załatwienia w ciągu najbliższego tygodnia. Telefon też zadomowił się na skanerze, bo już na niego miejsca zabrakło. Musiałam bowiem wygospodarować miejsce na szklankę z wodą lub kawą, lub herbatą. Miejsca zabrakło.

Zrobił się bałagan.

W ciągu tygodnia napisałam dwa wiersze. Uzupełniłam swe blogi o nowe wpisy. Przeczytałam trzy książki i podzieliłam się opinią na ich temat z internautami. Czytając wypowiedzi innych każdego dnia piłam kawę lub herbatę, lub wodę. Wykonałam kilka ważnych wydruków. Zeskanowałam stare fotografie i wysłałam rodzinie. Wysłuchałam kilka starych przebojów. Nie zapomniałam praktycznie o żadnej czynności korzystając z notatek przylepionych na drzwiach biurka.

Podoba mi się ten bałagan….

RODO czyli bezpiecznik

28896567e0b6b7cd6156af9acafb8006

tekst ze stycznia 2019

Dziś będzie o bezpieczeństwie. Takim naszym i takim ogólnym. O przepisach, wcale nie ruchu drogowego, tylko takich, co mają zapewnić nam spokój. Nie, nie wieczny, taki na jakiś czas. Czyli o sławetnym RODO.

Czym jest RODO, każdy wie, ale przypomnijmy – jest to błędnie utworzony skrót od „rozporządzenia o ochronie danych osobowych”. Prawidłowo powinno być ROoDO. Ale co tam, wiadomo o co chodzi i i o to właśnie chodzi, żeby było wiadomo.

RODO bardzo się w życiu przydaje. Oto do nauczyciela przychodzi wnerwiony rodzic i mówi, że pani postawiła jej córce ocenę dopuszczającą, a Krysia z tej samej klasy za coś takiego samego dostała ocenę dobrą. Nauczyciel uśmiecha się od ucha do ucha i mówi z tym sadystycznym uśmiechem: „Nie ma upoważnienia od opiekunów Krysi, by rozmawiać z panią na temat jej ocen. Mogę rozmawiać tylko i wyłącznie na temat ocen pani potomstwa”.

Jakże pięknie uśmiechają się obecnie pracownicy różnych instytucji, kiedy zjawia się u nich telewizja realizująca reportaż interwencyjny. Na pytanie „Co instytucja wie na temat rodziny Z, w której była przemoc domowa?”, instytucja odpowiada „RODO”.

W sumie więc dziennikarze mają przerąbane. Ale ci bardziej kreatywni, szukają chętnych do rozmowy świadków. Czasami są ludzie, którzy albo mają parcie na szkło, albo chcą pomóc komuś czemuś w czymś.

RODO ma zapewnić nam poczucie bezpieczeństwa poprzez zachowanie naszej prywatności. W porządku, nigdy nie lubiłam, kiedy ktoś mi zaglądał do portfela, garnków czy łóżka. Staram się też nikomu nie zaglądać. Sąsiadom zwłaszcza. Bo RODO wymyślono w naszym kraju, kiedy zaczęły powstawać blokowiska. Więzy sąsiedzkie zanikły. Ludzie znali się jedynie z widzenia. I tak jest do dziś. RODO zalegalizowało zastały stan rzeczy.

Ale patrząc trzeźwym okiem słynne RODO to taka przysłowiowa góra, która urodziła mysz. Mamy na przykład chronić swoje dane, w tym słynny numer PESEL. Tymczasem podajemy go przy każdej możliwej okazji pokazując dowód osobisty: podczas rejestracji do lekarza, zameldowania w hotelu, ba – telefonując do naszego operatora kablówki, bo tylko tak odnajdzie nas na liście klientów. W sumie, gdzie się człek nie obróci i chce coś załatwić, musi się uwiarygodnić czyli wylegitymować.
Oczywiście, że to normalne. Po co więc owe RODO? Pic na wodę, fotomontaż?

Byłam swego czasu na szkoleniu z antyterroryzmu, znaczy się tacy spece od zapobiegania przyjechali i nawet ciekawie mówili o pladze XXI wieku. I ci właśnie spece wyjaśnili, iż w momencie zagrożenia bezpieczeństwa RODO to nam wisi i powiewa dużym kalafiorem. Mamy prawo tworzyć listy wchodzących i wychodzących z instytucji i legitymować obcych chodzących po korytarzach. Zawsze taki obcy może stanowić zagrożenie terrorystyczne. Podejrzany jest też ten, co wylegitymować się nie da. Też kandydat na bombiarza.

Co prawda panowie powiedzieli, ze w Polsce zagrożenie aktami terroru jest zerowe, bo nigdy zamachu na Pałac Kultury nie było, ale porwania – owszem. Są.

W każdym razie nasza prywatność chroniona wcale nie jest.

Kochani, otacza nas permanentna inwigilacja. Kamery na osiedlu. Kamery w sklepach. Kamery w miejscu pracy. Złe kamery. Pokazują jedynie obraz. Powinny nagrywać głos. Żeby było słychać, co mówi włamywacz do ekspedientki. Żeby go rozpoznać po głosie. Bo teraz to wszędzie włamywacze i terroryści. A jeśli przez przypadek kamera uwieczni pana Zdzisia obmacującego panią Zosię z regałem z pieczywem, to zawsze może być to dowód dla sądu w sprawie rozwodowej.

Nie, nie mam nic przeciwko inwigilacji. Nawet ją popieram. Na trasie mego spaceru z psem są też kamery. Sprzątam kupkę po piesku. Co będzie jak mnie kamera przyłapie i wlepi mandat za zanieczyszczanie środowiska?

Sama mam czasami ochotę zainstalować kamerę przy drzwiach wejściowych do klatki, żeby zobaczyć, kto z sąsiadów nie zamyka drzwi oraz ilu kumpli przychodzi do sąsiada posiadającego niezarejestrowany pub w piwnicy...

Każdego dnia siedząc przy kompie, klikam w kilka lub nawet kilkanaście stron w sieci informujących mnie, że zapoznałam się z regulaminem dostępu moich danych, czyli co najmniej numeru IP....
W sumie więc nie wiem, czy moja prywatność jest obecnie bardziej chroniona niż kiedyś... Ale jak powiedział mój kuzyn; „ Coraz mniej jest pracy fizycznej dla człowieka. Wypierają go maszyny. A człowiek pracować musi. Wymyśla więc sobie różne formy zatrudnienia”. Takie siedzenie przed monitorami i śledzenie ludzi wychodzących na spacer z psem na przykład.

Właśnie pracuję w szkole, w której nie ma papierowych dzienników. W każdej klasie stoi komputer, każdy nauczyciel ma swój własny kod dostępu do dziennika elektronicznego. Podoba mi się to. A najważniejsze, ze dzięki takiemu dziennikowi, w szkole powstał etat informatyka.

I jeden człowiek ma pracę.

Sylwester z Sylwestrem




tekst ze stycznia 2019

I po szampańskiej zabawie, i kac niektórych męczy, i deszcz za oknem, i ciśnienie gwałtownie spadło... tak, teraz wiem dokładnie. Mikołaj podłożył mi pod choinkę „pogodynkę”, która wszystko wskazuje i przepowiada.

Odnotujmy zatem – pierwszy dzień Nowego Roku: ciśnienie – 995, wilgotność w domu – 42, na zewnątrz – 98, temperatura w domu 21, na zewnątrz 3.

Słowem nic ciekawego.

Przejdźmy zatem do nocy minionej, znaczy się Sylwestra.

Po raz pierwszy w moim życiu spotkałam się z tak szeroko zakrojoną akacją „Nie strzelam w Sylwestra” mającą na celu ochronę zwierząt przed stresem wywołanym petardami i innymi wybuchami. Oczywiście, że do akcji dołączyłam, wszak psa posiadam. Oczywiście, ze wypowiadałam się na różnych forach, w różnych miejscach, że strzelać się nie powinno. Cieszyłam się, ze spora grupa miast zrezygnowała z miejskiego pokazu fajerwerków. Oczywiście, że wyjaśniałam, iż burza to nie petardy i nie każdy pies boi się jednego i drugiego. Oczywiście, że byłam wyrozumiała w stosunku do tych, co o północy chcieli sobie postrzelać.

Bo ze strzelaniną o północy każdy właściciel czworonoga potrafi sobie poradzić. Gorzej ze strzelaniną przed i po noworocznej nocy.

Spaceruję z psem po zadbanym, ładnym terenie na blokowisku zwanym „skate parkiem”, dużo trawników, drzewek, ławeczek i pojemników na psie odchody, bo większość psów tam spaceruje. Po świętach musiałam zmienić przenieść się na chodnik przy ruchliwej ulicy. Po „skate parku” biegały małolaty i odpalały strzelające zabawki. Ba, co tam małolaty... W pewnym momencie ujrzałam rówieśnika, znaczy się 55+(jeszcze, przez jakiś czas...), który odpalił materiał wybuchowy od papierosa i tak sobie daleko rzucił, prawie pod nogi matki z wózkiem. Razem z kobietę posłałyśmy mu kilka mocnych słów, a facet uśmiechnął się zadowolony i najnormalniej w świecie odszedł. Gdy mój pies usłyszał grzmot, momentalnie odwrócił się i zaczął ciągnąć mnie w stronę domu. O mało smyczy, przeznaczonej dla zwierzęcia powyżej 35 kilogramów, nie urwał. Wyjścia z psem musiałam ograniczyć do trawnika pod oknem. Kulka robiła swoje i uciekała do domu.

Oczywiście nic nowego. Przerabiam to od wielu lat. Każdego roku to samo. Teraz czekam na wystrzały posylwestrowe. Chociaż... może deszcz wystraszy.... ale jak dziś nie odpalą pozostałych po „sylwestrze” fajerwerków, to zrobią to jutro...

Wybuchy miejskie, zwane pokazem sztucznych ogni, nigdy do mnie nie docierały. Gdyby w każdym mieście tylko takie były, tylko o określonej godzinie, zapewne nikt z miłośników zwierząt nie protestowałby przeciwko wybuchom. Niech ludzie bez psów też mają radochę!

Bo poradzić sobie z czworonogiem w Nowy Rok zawsze można. U mnie od ośmiu lat jest praktycznie tak samo.

Wiem, że sąsiedzi będą wysadzać wybuchowe pudełka od strony kuchni i sypialni. Przenoszę się do pokoju z zabudowanym balkonem. Zamykam drzwi, od łazienki również. Wiadomo, szyb wentylacyjny. Zasłaniam okna. Włączam telewizor. Wybieram odpowiednio głośny program. W tym roku miałam wyjątkowe szczęście.

Jedna ze stacji telewizyjnych zaproponowała tym, co w domach – maraton filmów z Sylwestrem Stallone. W czas największych wybuchów Rocky jako Rambo rozprawiał się z pozostałościami Vietcongu. Rozprawiał się również z czarnym amerykańskim charakterem – Murdockiem. Do walki używał śmigłowca. Słowem na ekranie i w głośnikach strzały, wybuchy, ryk helikoptera. Wszystko idealnie współgrało z petardami na zewnątrz. Pies co prawda zerkał na mnie, bo podejrzewał, że robię go w bambuko, ale nawałnicę wystrzałów za oknem przeżył zupełnie przyzwoicie.

Za rok, przed kolejną porcją noworocznych wybuchów, będę zatem polecała właścicielom czworonogów, by poszukali głośnego, wojennego lub gangsterskiego filmu. Pomaga!

Szczęśliwego Nowego Roku!

Moja twórczość literacka tutaj




Kto nie lubi świąt?

W naszym kraju, ba, w naszej kulturze zwanej śródziemnomorską, oznajmienie, że nie lubi się świąt tych w zimie i tych na wiosnę, graniczy z profanacją, tych świąt oczywiście oraz jest jednym z największych przestępstw. Aż dziwne, że jeszcze nie umieszczono go w kodeksie karnym i nie wyznaczono kary, na przykład w postaci spędzanie każdego dnia jak w święta. Póki co musi wystarczyć potępienie przez żyjących, a po śmierci - jeden z dziewięciu kręgów piekła Dantego. Wyrażanie swej negatywnej opinii o świętach odbywa się w najtajniejszy sposób, znaczy się najbardziej zaufanym ludziom i z reguły po gorzale.

W ciągu mojego już długiego życia, spotkałam się wielokrotnie z takimi, co świąt nie lubią. I nie wnikajcie, czy byłam najbardziej zaufaną, czy dużo wypiłam.

Czas na podsumowanie rozległej wiedzy.
Pierwszą grupę niech symbolizuje znajoma X. Mieszka w rodzinnej posiadłości wielopokoleniowej, wielodzietnej rodziny. Na co dzień jest jej dobrze, bo teściowie nie marudzą, a babcia zajmuje się kotami. W okresie około świątecznym przeżywa horror.

Do siedziby rodu zjeżdża się cała liczna rodzina, wszak święta muszą być spędzane w gronie rodzinnym. 

Znajoma X, jako gospodyni siedziby, musi zająć się przygotowaniem do świętowania. W tym momencie należało by wyliczyć choć kilka czynności: sprzątanie 180 metrów kwadratowych, łącznie z piwnicą, (nigdy nie wiadomo, gdzie rodzina zajrzy, by sprawdzić stan rodzinnego gniazda), następnie przygotowanie odpowiednich miejsc do spania ( wujek Józek nadal lubi spać na starym sienniku, bo mu dzieciństwo przypomina), ugotowanie, upieczenie, zakupienie itd. itp. O kosztach finansowych rodzinnego zjazdu nie wspomnę. 

Oczywiście, że teściowie pomagają, rodzone dzieci i mąż też. Ale i tak trzeba wziąć przed świętami kilka dni urlopu.

Potem przez dom przechodzi tornado w postaci rodziny, które po dwóch dniach pozostawia po sobie brudną pościel, porysowane panele podłogowe, pobite naczynia i jeszcze kilka innych pamiątek. Znowu trzeba sprzątać. Dlatego znajoma X świąt nie lubi. Dla niej jest to czas wytężonej pracy. Po świętach odpoczywa w biurze potężnej korporacji.

Druga grupa to przedstawiciele tych, co powinni uczestniczyć w najeździe na rodzinną posiadłość, znaczy się tworzyć tornado. Tymczasem oni tego nie lubią. Nie lubią sztucznych min przy suto zastawionym stole, rozmów w stylu „A co tam u ciebie w pracy?”, bo święta są od tego, żeby od pracy odpocząć.... wspomnień, co się robiło, jak się było małym... wszak dzieci rosną i nie powinny wiedzieć wszystkiego, co robił ich tatuś, kiedy był mały.... nieustannego zapraszania do jedzenie „Ojej, nie smakuje ci, popróbuj jeszcze tego”....

Oczywiście można uczestniczyć w zlocie, jeśli jest blisko domu i w każdej chwili można się z niego ewakuować. Coraz częściej przeciwnicy takiego spędzania świat wykupują pakiet świąteczny w domu wczasowym „Jutrzenka” w górach lub nad morzem i wyjeżdżają. Społeczeństwo solidarnie ich potępia, wszak święta należy spędzać w gronie rodzinnym, przy bigosie cioci Marysi, a nie w podejrzanym hotelu ze śniadaniem w postaci stołu szwedzkiego.

A co najciekawsze, mimo głośnego potępienia, coraz więcej rodzin wybiera taką formę spędzania świąt....

Dochodzimy do kolejnej grupy – ludzie ciężko pracujący, zwłaszcza single. Ci traktują święta jako dni odpoczynku. Najpierw toczą bój z rodziną, bo nie zamierzają uczestniczyć w żadnych jedzeniach, spotkaniach i piciach. Z tego właśnie powodu nie lubią świąt. Świat chce ich zmusić do świętowania w jeden określony sposób. Tymczasem ono chcą się wreszcie porządnie wyspać. Chcą wreszcie spędzić dzień w szlafroku przed telewizorem oglądając po raz enty przygody Kevina. Chcą posłuchać w ciszy ulubionej muzyki.

Kto jeszcze nie lubi świąt? Bardzo często ludzie samotni... Bardzo często nie dlatego, że są samotni. Bardzo często mają wrażenie, że ludzie obcy, zapraszając ich na święta, okazują litość. A oni tej litości nie chcą, po prostu. Spędzone w obcym gronie Wigilii nie uwalnia od trudnych wspomnień, od zapomnienia, że jest się samym. Czasami wręcz przeciwnie – potęguje owe uczucia...

Pozostaje już tylko wysnuć wniosek.

Wszyscy, co nie lubią świąt, jakoś je przeżyją. Życzę im wszystkiego najlepszego w poświąteczny czas!


Cytaty - Pies jest jedynym stworzeniem na ziemi....

 

P1270424
"Pies jest jedynym stworzeniem na ziemi, które kocha cię więcej niż siebie samego" - Josh Billings

Dopadł mnie wirus grypy. Wysoka gorączka. Ból głowy. Ból mięśni. Zimno mi. Leżę w sypialni bez ruchu. Ona wskakuje na łóżko. Podchodzi do twarzy. Delikatnie liże po nosie. „Kuleczko, pani jest chora…” – szepcze jej do ucha. Kładzie się wzdłuż mnie. Trąca mnie noskiem. Jest mi ciepło. Przede wszystkim na duszy.

Syn zabiera ją na spacer. Wracają. Kładzie się w pobliżu łóżka. Co chwilę podnosi główkę i patrzy na mnie. Gdy wstaję do toalety, na krótkich nóżkach idzie za mną. Czeka przed łazienką. Wracamy razem do sypialni. Przynosi swoje zabawki. Kładzie je obok łóżka. I tak trwa to cztery dni. Jest poważna. Nie szczeka. Powoli odzyskuję siły. Piątego dnia idę do kuchni przygotować herbatę. Ożywia się, macha ogonkiem.

Wracam ze szpitala. Radośnie wita mnie w przedpokoju. Znowu kilkudniowe leżenie. Też wskakuje do łóżka. Tym razem śpi wtulona w moje nogi. Nie chce odejść na swoje posłanie, mimo iż znajduje się ono na starym fotelu przy mojej głowie. Nocą wstaje i powoli podchodzi do mej twarzy. Obwąchuje, sprawdza, czy rzeczywiście jestem. Potem pierwszy wspólny spacer. Idę wolniej niż ona. „Kuleczko, idź wolno, pani nie może tak szybko…”. Rozumie. Zwalnia i idzie posłusznie przy mojej nodze.
Właśnie przyjechałam z dwutygodniowego urlopu. Po schodach wtaczam walizkę. Za drzwiami mego mieszkania cisza. Wkładam klucz do zamka. Otwieram. Stoi przede mną zastygłe w ruchu stworzonko. Patrzy i nie wierzy. Brązowe oczęta zaczynają błyszczeć. Po sekundzie, dwóch rzuca się na mnie. Skacze. Kręci się w kółko. Piszczy z radości. Znowu przynosi swoje zabawki. Kładzie je obok mnie. 

Szczeka radośnie.
„Pani wróciła do mnie! Wróciła!” – krzyczą jej ząbki, łapki, pyszczek i ogonek.

I powiedzcie mi, kto tak bardziej cieszy się z naszej obecności niż nasz pies?


Piszemy historię

 
amleczkowesolychswiatstanwojennymilicja677780foto internet

Praktycznie w każdą rocznicę ogłoszenia stanu wojennego, czyli trzynastego grudnia, internet wspomina czasy minione. Wspomnienia są coraz bardziej krytyczne, bo odchodzi pokolenie, wśród którego była spora grupa zwolenników owego stanu.

Nie moim zadaniem jest oceniać, kto miał rację. Być może dowiemy się za sto lat, być może nie... historia wcale nie jest nauczycielką życia.

Ogłoszenie stanu wojennego zastało mnie w miejscu stałego zamieszkania, znaczy się w takim wtedy ok. 35 - tysięcznym miasteczku w Polsce B. Oczywiście wspomnienia mam i kiedyś może jakąś powieść napiszę.... pytanie, czy ktoś ją wyda. Ów stan wojenny na prowincji wyglądał zupełnie inaczej niż w wielkich miastach.... moich wspomnień cenzura, polityczna rzecz jasna, może nie przepuścić.

Ale wracajmy do sedna. Otóż owego dnia każdego roku w grudniu oprócz wspomnień żyjących świadków, pojawiają się analizy historyków, oparte głównie na materiale historycznym, czyli tzw. tekstach źródłowych. Historyk również słucha, co naród mówi. Tyle tylko, że to drugie źródło informacji traktuje bardziej po macoszemu. Wszak nie wiadomo, czy dany osobnik nie był takim TW lub innym agentem lub też nie konfabuluje. Ale bywa również, że historyk z owych opowieści wybiera te, które zgodne są z:
a/ jego dotychczasową wiedzą na określony temat;
b/życiorysem osobnika;
c/tendencjami w ukazywaniu opisywanego zjawiska;
d/poglądami politycznymi historyka;
e/poglądami aktualnie rządzących.

Skoro już uporządkowaliśmy wiedzę teoretyczną, przejdźmy do praktyki.

W tym roku z lokalnego portalu dowiedziałam się o stanie wojennym jednej rzeczy, której do tej pory nie wiedziałam. Przypomnę fakty.

Z chwilą ogłoszenia stanu wojennego, znaczy się owego 13 grudnia 1981 roku, zawieszono zajęcia w szkołach. Uczniowie i część nauczycieli miała radochę. Przynajmniej na mojej prowincji. Do szkoły wszyscy wróciliśmy 4 stycznia.

I tu zaczyna się dziwna sprawa. Historyk pisze, że reżimowe władze przeprowadziły spotkania z dyrektorami szkół. Pouczono ich, poinformowano... w sumie nie wiem o czym, bo dyrektorem szkoły nie byłam.

Druga część informacji już dotyczy bezpośrednio mnie. Otóż trzydzieści siedem lat po dowiaduję się, że specjalne spotkania odbyto również z nauczycielami historii, wychowania obywatelskiego (taki sobie przedmiot epoki minionej) oraz … języka polskiego. Też wydano im specjalne instrukcje.

Cały dzień myślałam usiłując sobie cokolwiek przypomnieć z lat minionych, a pamięć, chyba ta wsteczna, robi mi się coraz bardziej wyrazista. Zadzwoniłam do znajomej, czy pamięta zlot belfrów ze stycznia 1981 roku, wszak tak samo jak ja, uczyła wówczas języka polskiego.

Okazuje się, ze tak samo jak ja, ma lukę w pamięci. Reżim wybił z głowy to wydarzenie, czy jaki inny grom... żeby brzydko nie powiedzieć...

Dziś wiem na pewno – nie uczestniczyłam w żadnym takim spotkaniu. Ba, nawet nie przypominam sobie, żeby dyrekcja nas szkoliła w ramach „odpowiedniego zachowania wobec stanu wojennego”.

I teraz mamy zagwostkę – albo takich spotkań nie było, albo mnie i paru innych nauczycieli polskiego na takowe zebranie polityczne nie zawołano.

W związku z tym, iż istnieje prawdopodobieństwo, że były, wybieram drugi wariant prawdy – komuna olała nauczyciela polskiego z małej wiejskiej szkółki, bo do takiej dojeżdżałam! Uznała, że nie godzien wiejski belfer jechać do miasta i wysłuchiwać przemówień ważnych wówczas osobistości!

A wieś wcale nie takie zadupie! Trzy razy dziennie dojeżdżał autobus, oczywiście o ile śnieg nie zasypał szosy na zakręcie. Jeśli dojeżdżał, to asfalt już był. W przeciwieństwie do mojego pierwszego miejsca pracy, tam do asfaltu szło się trzy kilometry. Szkoła przecież też była, ośmioklasowa, nie tylko jakieś tam nauczanie początkowe.

Dziś czuję się pominięta i zlekceważona. Być może gdybym uczestniczyła w owych sławetnych spotkaniach, moje życie potoczyłoby się inaczej... może dziś byłabym zasłużoną działaczkę, a moje wspomnienia drukowano by w tysiącach egzemplarzy...

Cóż, poczekajmy do następnego roku, może ponownie dowiem się o czymś, co ominęło mnie 13 grudnia 1981 roku...


wtorek, 26 marca 2019

Tak sobie o duchowieństwie....



Ostatnio dużo się mówi o osobach zwanych stanem duchownym, urzędujących w kościołach, katolickich oczywiście. Opowieści radosne z reguły nie są.

Próbowałam w pamięci odszukać sytuacje, w których znani mi duchowni zachowywali się nie tak, jak powinni, jak na ich funkcję przystało.

Przez całe życie byłam bardzo tolerancyjna dla ich zachowania. Odkąd dowiedziałam się, skąd biorą się dzieci, współczułam im celibatu, bo oczywiście wierzyłam, że większość z nich przestrzega zakazu. Oczywiście, że słyszałam historie o romansach proboszcza z gospodynią, o posiadaniu dzieci przez wikarego itp. itd. Kiedyś nawet taką parę widziałam. On, starzejący się proboszcz, ona – kobieta z ubogiej rodziny. Oboje szczęśliwi, zadowoleni. Nikomu nie szkodzili.

Kiedy pewnego dnia zostałam samotną matką, pomyślałam, że dobrze by było załapać się na taką gospodynię. Bo to i rozgrzeszenie bez problemu, i robota lekka, i forsa jest, i dzieci zadbane będą. Niestety, nie zgłosił się po mnie żaden pleban.

W związku z tym miłością do proboszczów i ich pomocników nigdy nie pałałam. Moje znajome owszem. Darzyły ich przedziwnym uwielbieniem, ciągle podkreślały, że sutanna to szata święta i ze względu na jej noszenie ksiądz też jest osobą świętą.

Cóż, różnych Bozia ma lokatorów.

Nigdy nie dostąpiłam molestowania. Żadnego. Od księdza również. Dziś, na starość to już nie wiem, śmiać się czy płakać z tego powodu. Po prostu, w ogóle brania nie miałam... Ojciec dzieci też szybko się wylogował, a pozostali.... lepiej nie wspominać, bo kogoś jeszcze urażę.

Wracajmy do tych księży....

Pierwszym, którego zachowanie odbiegało od normy, był wikary, co to w czasie mego dzieciństwa osiadł na jakiś czas na parafii. Przyszedł raz po kolędzie i zamiast ewangelizować, rozmawiał z moim ojcem na temat …. piłki nożnej. Okazał się kibicem. Od tamtej pory mój tato, działacz lokalnego klubu sportowego, przez kilka lat przekazywał wikaremu darmowy karnet na II ligę piłkarską. Nosiłam mu te karnety na plebanię. Zawsze bardzo dziękował.

Widywałam wikarego na meczach. Był „po cywilnemu” i zachowywał się jak normalny kibic.

W latach młodości spacerowałam z rówieśnikami po rozciągających się wokół naszego miasta górach. Pewnej niedzieli wdrapując się na szczyt, spotkaliśmy nowego wikarego z... kobietą. Też się wdrapywali. Oczywiście jako nastolatkowie od razu dorobiliśmy do tego wydarzenia całą seksualną historię.
Na religii (tak, tak – na religii, bo to jeszcze lekcje nie były) wikary starał się nam wyjaśnić, że ta pani to jego siostra. Oczywiście, że nie uwierzyliśmy. Czy słusznie? Nie jestem pewna. Potem poznałam kilku innych księży i rzeczywiście mieli siostry...

Kiedyś pewien ksiądz zaprosił nas na swoje imieniny. Nie kojarzę, by ktoś kogoś molestował. Pamiętam za to suto zastawiony stół. Było to już w czasach, kiedy w sklepach mało co było, a bogaci kupowali w „Peweksie” (takie specjalne sklepy z drogimi, zachodnimi towarami). Nażarłam się na tych imieninach do oporu pomarańczy, bananów, czekolady, ciastek. Alkoholu nie podano.

Najbardziej jednak zaszokował mnie ksiądz, który przyszedł do nas „po kolędzie” na początku lat osiemdziesiątych.

W owych czasach wzrosła aktywność polityczna osób stanu duchownego. Nie do końca rodzinne popieraliśmy niektóre zachowania przedstawicieli kleru. Nie zawsze osoba głosząca Słowo Boże głosiła hasła miłości do bliźniego.

I właśnie taki kapłan zapukał do naszych drzwi. Odczytał ewangelię i rozpoczął polityczną agitację. Rodzice nie wytrzymali i zwrócili mu uwagę, że nie jest na wiecu politycznym, ani strajku. Oburzył się. Pamiętam jak wściekle powiedział do mojej mamy, że w imię rodzących się ideałów, wolności i solidarności powinna poświecić życie swego syna....

Rodzice, którzy jako dzieci przeżyli wojnę i takie słowa odebrali jednoznacznie, ponownie nie wytrzymali. Ksiądz z hukiem wyleciał z naszego mieszkania.

I co, rozczarowałam was? Żadnego molestowania, żadnych gwałtów.... Właśnie dlatego, że nigdy nie mieliśmy bliskich spotkań trzeciego stopnia z tzw. klerem.

Zauważyliście, że wszelkie nieszczęścia, o których dziś głośno, związane są z ludźmi, którzy byli blisko duchowieństwa? Co oczywiście nie oznacza, że blisko Boga....

moja twórczość literacka na www.czarownice.kosz.pl