niedziela, 17 marca 2019

Cudowne lata

 tekst z kwietnia 2018

Niedawno siedziałam w towarzystwie rówieśniczki oraz rezolutnej trzydziestolatki. Wzięło nas, znaczy się rówieśniczki, na wspomnienia, żeby młodej powiedzieć, jak to kiedyś było fajniej. Zwłaszcza sąsiedzi byli lepsi, życzliwsi, weselsi, bardziej otwarci na drugiego człowieka, pomagali, wspierali. 
Młoda pokręciła przecząco głową. Według niej to wszystko nie tak. Wtedy byłyśmy młode i świat wydawał się lepszy w porównaniu z obecnym. Ona też za wiele lat będzie wspominała swoją młodość (znaczy się obecne czasy) z takim samym sentymentem, jak my owe stare i ponoć lepsze.

Nie protestowałyśmy. Wiadomo, coś w tym jest...

Czy rzeczywiście kiedyś było lepiej?

Mieszkałam w poniemieckiej kamienicy rocznik 30, która była elementem dość długiej szeregówki. Dwa piętra, w środku mini osiedla duże podwórko i przydomowe ogródki. Taki sobie nowocześniejszy wzór katowickiego Nikiszowca. Czy na tym terenie ludzie wzajemnie sobie pomagali? Oczywiście wszyscy znali się, pożyczali sobie sól, szklankę cukru, czasami sąsiadka przygarnęła pod swój dach dziecko sąsiadki, gdy ta szła do sklepu czy lekarza. .... Ale jakoś nie przypominam sobie owej wielkiej wzajemnej pomocy.... I wiem dlaczego. Taka pomoc w sumie nie była potrzebna. Każdy sobie radził sam. Wielkich nieszczęść nie pamiętam.

Wzajemne pożyczanie było też wykładnikiem dawnych czasów. Łatwiej było pożyczyć od sąsiadki niż biec do oddalonego o spory kawałek sklepu. Dziś nie muszę pożyczać produktów na ciasto, mam cztery sklepy spożywcze w zasięgu ręki. Nawet w niehandlową niedzielę otwarte.

Sąsiad jako powiernik... zgadza się, tak było. Ludzie wiedzieli wszystko o ludziach. Kto z kim sypia, kto z kim pije i gdzie pije. Kto kogo odwiedza, kto komu i za co daje w łapę. Plotki goniły ploty, a specjalizowały się w tym niepracujące mamy, które siadywały na prowizorycznie zrobionych ławkach na podwórku.
Czy dziś chciałabym, żeby sąsiedzi wiedzieli wszystko o mnie? Oj, nie. Bardzo podoba mi się to wzajemne niewtrącanie się sąsiadów w życie każdego z nich. Aha, kiedyś w mieszkaniach były głośne imprezy typu imieniny, urodziny... Z sąsiadami? Nie pamiętam z dzieciństwa, aby na urodziny mamy, trwające czasami do pierwszej w nocy, przychodzili sąsiedzi. Dziś mało kto organizuje zabawę w domu. Od tego są puby, knajpy, restauracje. Też mi się to podoba. W nocy mam spokój.

Podoba mi się natomiast pomysł używania sąsiada za monitoring. Zimą wróciłam do domu około trzeciej w nocy. Przywiózł mnie samochodem znajomy. Wbiegłam szybko do domu, włożyłam psu obrożę, zapięłam smycz i wyprowadziłam na dwór. Biedactwo siedziało całe siedem godzin samotnie. (Brzydka pani, brzydka...) Kiedy wracałam z mini spaceru, zauważyłam starszą wiekowo sąsiadkę spoglądająca zza firanki. Widocznie zaniepokoiło ją podjeżdżające auto i ruch na klatce schodowej. Widząc mnie z psem na pewno się uspokoiła. Nie da się również ukryć, że sama robię za taki monitoring. Moja sunia szczekaniem reaguje na każdy ruch na klatce schodowej. Sprawdzam, kto z kim i po co chodzi po schodach. Znaczy się monitoruję.

Zatem jakie były te dawne czasy.... dobrze czy złe....

Jeśli wspominam wydarzenia z okresy młodości to były całkiem niezłe, takie niepedagogiczne. Wspomnienie pierwszego papierosa, pierwsze tanie wino, no może pierwszy ten pierwszy raz, jeśli był udany... nauczyciele w szkole…. ideałami nie byli.... większości nie wspominam dobrze... koleżanki i koledzy powędrowali w swoją stronę …. czasami nie ma nawet z kim powspominać... A tak właściwie to całą seria kiepskich wydarzeń.... przymusowe przesiedlenie z Wałbrzycha, bo rodzice tak zadecydowali, klęski w „miłości”, samotne wychowywanie dzieci, kłopoty finansowe, codzienne wstawanie do pracy.... Ludzie nie powiem, życzliwi byli, ale żeby od razu wynosić ich postawę na piedestał.... każdy miał swoje problemy i każdy radził sobie sam.

Nie, nie, nie były to cudowne lata. Były takie normalne.

Dobre czasy to ja mam teraz. Dzieci się wyprowadziły i całe 48 metrów jest do własnej dyspozycji. Regularnie dostaje zasiłek z ZUS zwany hucznie emeryturą. Nie narzekam. Przy dobrej księgowości wystarczy na dwa wyjazdy w roku, w tym jeden nad morze. A wymaganie wobec życia, zwłaszcza materialne, mam minimalne. Pies budzi mnie ok. 8.30, przy pochmurnej pogodzie nawet później. Człowiek skonstruował komputer i uruchomił internet, mam kontakt ze światem. Żadnych obowiązków przymusowych. Jeśli ktoś zaproponuje pracę, biorę i traktuję ją jako atrakcję turystyczną (człek przespaceruje się tam i z powrotem, pozna nowych ludzi i nowe miejsca).
Słowem, dla mnie teraz nastały cudowne lata.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz