niedziela, 17 marca 2019

Filmowcy w domu czyli odkrywanie prywatności

kuchnia

Tekst z marca 2018

I stało się. Moja sława wyszła poza moje M3 i znaleźli się tacy, co o mnie film kręcą. Co prawda studenci, co prawda tylko w ramach pracy domowej, ale zawsze to coś. Powstaje dokument. Cóż, nauczyciel ze mnie kiedyś był, nie będę wzbrania młodym nauki. Niech eksperymentują na żywym organizmie, znaczy się na mnie.

Pierwsze spotkanie było fajne. Przyjechali, rozstawili statywy ze światłem i kamerą. Postawili mikrofon, drugi zwany mikroportem podłączyli do bluzki, posadzili na kanapie i kazali mówić. Kamery się nie boję, wszak kiedyś, dawno, chyba jeszcze przed potopem, pracowałam w lokalnej telewizji i stawałam albo przed kamerą albo obok operatora. Zaczęłam więc mówić, długo i namiętnie. Filmowcy od czasu do czasu przerywali nagranie, poprawiali ustawienie świateł, zmieniali miejsce kamery.

Druga sesja nagraniowa zapowiadała się arcyciekawie. Zostałam wywieziona do rodzinnego Wałbrzycha, zabrana na mecz koszykówki i na zdjęcie w plenerze. O ile w czasie meczu filmowcy zdani byli na filmowanie kibiców i nie mieli żadnego wpływu na przebieg wydarzeń, to w plenerze było już inaczej.
„A teraz proszę wyjść przez te drzwi, iść prosto i minąć mnie po lewej stronie”. Wychodzę, idę, mijam. „Ojej, po mojej lewej!”. No to robimy dubel. Wychodzę, idę, mijam. „Proszę wolniej”. Wychodzę, idę mijam. „Nie, jednak trochę szybciej”. Wychodzę, idę mijam.

W Starej Kopalni, Centrum Nauki i Sztuki, stoimy przed windą zwożącą górników pod ziemię. Mam spacerować, oglądać, podziwiać, zatrzymać się, westchnąć. Kamera po raz pierwszy. W porządku, ale dubel być musi. Kamera w zapisie, znaczy się akcja. Oglądam. „Proszę bardziej naturalnie”. Kolejny dubel, i jeszcze jeden.

Na wieży widokowej, gdzie wieje, bo akurat marcowa zima, ponownie kilka dubli. „Proszę patrzeć w tę stronę” - słyszę. „ A ja chcę w tę” - buntuję się. Niby dlaczego? „Bo tam była kopalnia Wałbrzych, tam pracował mój ojciec”.

Ale to wszystko było jeszcze nic. Nadeszła pora na trzecią sesję, w domu. Filmowcy zjechali na trzy dni. Bazę utworzyli na balkonie, bo zabudowany. A potem moje 48 merów kwadratowych zamieniło się w studio filmowe. Kable na podłodze, przedłużacze w gniazdkach, światła na statywach, blenda, znaczy się ekran odblaskowy, która mieściła się w niewielkim płaskim futerale, okazała się być wielkości okna w kuchni. Na półce – folia CTO i CTB, znaczy się pomarańczowa i niebieska. Może trzeba będzie ją nałożyć na światła. Światła też były najpierw niewielkim prostokątem, po rozłożeniu okazały się trzy razy takie...

Z niecierpliwością czekałam, kiedy wreszcie będę do czegoś potrzebna. Nie tak prędko. W pokoju jeszcze ustawienie, sprawdzenie temperatury świateł, balansu bieli, rejestratora dźwięku. Już wszystko gra. Zaczynamy.

Nie zaczynamy. Słońce zaświeciło na dworze, inne światło wpada do pomieszczenia. Zajdzie czy ustawiamy światła na nowo? Zaszło. Zatem nareszcie ja – AKCJA. I tak kilka razy pakuję tę samą walizkę, bo zdjęcia w Wałbrzychu już zrobione i teraz mam pokazać jak do tego Wałbrzycha się pakowałam. Po kilka dubli z różnych stron. W międzyczasie oczywiście ustawianie świateł, sprawdzanie balansu bieli, machanie blendą. Słowem – każdego dubla gram kilka minut, przygotowania trwają znacznie dłużej.

I nagle katastrofa! Na podłogę wali się statyw ze światłem. Zaczepia o stół. Strąca słuchawki i rejestrator dźwięku. Gdzie mój pies – rozglądam się, bo ostatnio widziałam go właśnie pod statywem. Na szczęście uciekł. Wystraszony siedzi pod stołem w kuchni. Filmowcy oceniają stan strat. Żadnych.
Do odegrania mam jeszcze dwie sceny. Jedną z udziałem psa. Wychodzę z domu z walizką, a pies ma tęsknić. Oczywiście wychodzę, ale Kulka tęsknić nie chcę, wszak nie została w domy sama. Są filmowcy. Kuszą ją smakołykami, co przynosi odwrotny efekt do zamierzonego. Filmowcy zaczynają się jej coraz bardziej podobać. Przy ósmym dublu wreszcie jakiś efekt jest – po moim wyjściu pies kładzie się przy drzwiach. Pewnie przekarmiony przygotowywał się do drzemki.

Wreszcie niby mam spokój. Swoje odegrałam. Zaczyna się filmowanie elementów mieszkania mających znaczenie dla filmu. Cały filmowy sprzęt wędruje od pokoju poprzez kuchnię aż do sypialni.
Szczytem wszystkiego jest umieszczenie jednego ze statywów w łazience. Nie mam wyjścia. Muszę wytrzymać. Przyglądam się swojemu mieszkaniu. W pokoju na gościnnym stole rzeczy z kuchni, w sypialni – z pokoju. Obrazy ze ścian pozdejmowane (bo zbliżenie trzeba było zrobić), albumy ze zdjęciami pomiędzy pojemnikiem na chleb, a kablem od mikrofonu.

Pies wymęczony patrzy na mnie i pyta, co tu się dzieje. A ja doznaję olśnienia.

Wiem, dlaczego artyści i celebryci tak bardzo chronią swą prywatność, a sukcesem jest, jeśli jakaś ekipa wejdzie do ich domów. Tu nie chodzi o ową prywatność, tu chodzi o ten cały bajzel, o ludzi statywy, kable, światła, blendy, folie i inne cudactwa potrzebne do zrealizowania materiału filmowego. O zablokowanie łazienki. O magazyn na balkonie. O zdenerwowanego psa. Godzina przygotowywania = 10 minut nagrania.

I tego wszystkiego się nie da uniknąć, bo tak się kręci, tak się nagrywa...






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz