niedziela, 29 sierpnia 2021

Narodowy Sylwester 2020/2021

 


Narodowy Sylwester 2020/2021


Święta Bożego Narodzenia nie miały charakteru narodowego, chociaż o taki się otarły. Oto bowiem wydano kolejny ukaz dotyczący przykazania o zabawach hucznych i alkoholowych. W czasie świat nie można było urządzać imprez o charakterze masowym. Rozpoczęło się liczenie. W każdym domu nie mogło być więcej niż pięć osób z tzw. zewnątrz. Przypominam – do szwagra, siostry i ich syna nie mógł przyjęć brat z żoną i czwórką dzieci (sześcioro obcych przeca). Natomiast do brata szwagier z rodziną oczywiście miał wstęp wolny. Ba, mogli dołączyć nawet dwaj kumple spod budki z piwem! Co.... budki z piwem to głęboki PRL? Dobra, niech będzie inaczej – spod kolejki pod apteką. Gdzie sens, gdzie logika, nie wiem.

Tymczasem jeszcze przed świętami po kraju, wśród ludu krążyły wici, że oni coś szykują. Nie wiem, czy przyjmowano zakłady, o jaki termin, wydarzenie lub diabli wiedzą, o co chodzi (bo oni wiedzą oczywiście najlepiej), ale mówiono w licznych kolejkach przed małymi sklepami, do których mogły wejść tylko dwie osoby. Jednym słowem coś wisiało nad narodem w powietrzy rzecz jasna.

Padło oczywiście na Sylwestra i Nowy Rok, wszak to dwa święta w jednym. Statystycznie się wyrówna.

Najpierw przypomniano ludowi, że w czasie pandemii, jak i w czasie postu, zabaw hucznych nie wolno urządzać. Niby to obowiązywało wcześniej, ale przed świętami o charakterze rodzinnym, nie straszono konsekwencjami.

Oczywiście nikt nie organizował tzw. miejskich obchodów pożegnania i powitania Roku. Akurat mało mnie to zawsze obchodziło. Na pokazy fajerwerków od 11 lat nie chodzę, bo mam psa. Wybuchy były zawsze z dala od mego domu, więc pies akurat tych nigdy nie słyszał. Mój problem jednak nie zniknął. W miejscu stoisk z bombkami i choinkami, pojawiły się stoiska z materiałami wybuchowymi i naród je kupował. Stał w kolejce nie zachowując przepisowej odległości i kupował. Skoro kupował to będzie jednak strzelał. Zatem mój przełom roków będzie wyglądał jednak tradycyjnie.

Tradycyjnie strzelanie na pobliskim skateparku rozpoczęło się zaraz po świętach. Moje spokojne spacery z Kulką uległy zawieszeniu. Jak co roku zresztą. Czy to pandemia, czy nie, naród wali petardami.

W Sylwestra tradycyjnie zamroziłam szampana i pościeliłam sobie, i psu rzecz jasna, w salonie. Normalne piżama party.

Mój salon, który przed wyprowadzką dzieci pełnił funkcję mojej sypialni oraz pokoju dziennego, ma balkon. Balkon jest zabudowany. Pod nim jest ulica. Po drugiej stronie domy mieszkalne. Tu zawsze mniej strzelają. Okna kuchni i obecnej sypialni wychodzą na szkolne boisko. Tu strzelanina jest na całego. Nawet w czasie pokazu fajerwerków przed ratuszem. Oczywiście moje sylwestrowe przenosimy wiążę się z psem, który panicznie boi się wystrzałów.

Opuściłam więc żaluzje. Włączyłam telewizor. Tradycyjnie jedna ze stacji pokazywała cykl filmów z Sylwestrem, Stallone rzecz jasna. Rok wcześniej była seria z Rambo. O północy, kiedy naród rozpoczął strzelanie, Rambo strzelał w wietnamskiej dżungli. Włączyłam nieco głośniej telewizor i mój pies patrzył w szklany ekran i w sumie nie stresował się. W tym roku była seria z Rockym, może więc uda się trafić na entuzjazm publiczności po wygranej walce?

I ostatnia czynność starego roku – wyprowadzenie psa na siusiu.

Nasi kochani rządzący wydali rozporządzenie? dekret? zarządzenie? związane oczywiście z pandemią. Ku chwale i zdrowiu obywateli, rzecz jasna. By chronić i zapobiegać, bezsprzecznie.

Oto na przełomie roków jest zakaz poruszania się obywateli pomiędzy 19.00 starego roku, a 6.00 nowego.

Ów dokument od początku wzbudził uczucia zdecydowanie negatywne. Naród zupełnie nie zakumał, iż o jego dobro tu chodzi. Rządowi oczywiście. Zaczął więc, lud wiadomo, zadawać niewygodne pytania.

Po pierwsze – jeśli ktoś zachoruje, nie na wirusa ajuści, pogotowie przyjedzie i da receptę, czy można wyjść do apteki pomiędzy wiadomymi godzinami?

Po drugie – jeśli stara matka zadzwoni do synka i powie, że się źle czuje, to synek będzie mógł udać się do matki?

Po trzecie – jak wytłumaczyć psu, że sikać ma między wskazanymi przed decydentów godzinami?

Trzecie pytanie dotyczyło jak najbardziej mnie i mojej suni. Od jedenastu lat ostatnie wyjście na siusiu zalicza ok. 21.30. Nawet nie próbowałam jej tłumaczyć. Może bałam się, że odpowie... Bo z psem można rozmawiać, to normalny objaw, ale jeśli pies zaczyna odpowiadać, nie ma bata – psychiatryk, bez skierowania. Niestety, czasy, w których przyszło nam żyć normalne nie są. Pies może mówić... nawet po Wigilii....

W każdym razie pytań było multum. Wspomnienia też były. W stanie wojennym, ogłoszonym 13 grudnia 1981 roku, było lepiej. Po ulicach chodziły patrole i jeśli tylko człowiek nie krzyczał „Precz z komuną” to pomagały. Pandemiczny zakaz poruszania się nazwano od razu „godziną policyjną”.

Najważniejszym pytanie, jakie zadano władzom, w kontekście stanu wojennego, były słowa o ograniczeniu wolności obywateli gwarantowanej w konstytucji. Gdyby taki stan, jaki był w 1981 roku był, nawet gdyby nazwano go stanem wyjątkowym, oczywiście byłby zgodny z prawem. Na przełomie lat 2020/2021 prawnie nie mógł być wprowadzony. Tak twierdzili prawnicy z któregoś ugrupowania politycznego. Inni byli innego zdania.

W końcu jednak premier wszedł na mównicę, powiedział, że jednak chyba zakazu być nie powinno, bo ponoć według wszelkiego prawdopodobieństwa przypuszczalnie zakaz poruszania się nocą jest niezgodny z prawem. Po zejściu z mównicy nikt jednak rozporządzenia nie cofnął i w sumie przeciętny Kowalski nadal nie wiedział, czy może wyprowadzić tego psa po dziewiętnastej, czy nie. To tak jakby zjeść ciastko i mieć to ciastko.

Postanowiłam się osobiście przekonać jak to w Łomży jest.

Wyszłam z domu ok. 21.30. Bez maseczki przeszłam główną ulicą osiedla. Minęło mnie auto z niebieskim kogutem na dachu. Olało mnie. Pojechało. Nie wylegitymowało. Nie pouczyło. Mandatu nie wystawiło.

Wróciłam do domu, do przygód Rockego na ringu. O dwunastej rozpoczęła się strzelanina. Gorsza niż zwykle. Ongiś ludzie grupowali się wokół szkolnego boiska. Teraz wyszli jedynie przed swoje klatki schodowe, a część waliła fajerwerkami z balkonów. Strzelanina była znacznie głośniejsza, ale trwała krócej.

W ciągu kolejnych dni zbierałam opowieści o tej przedziwnej pandemicznej Nocy Sylwestrowej. Niektórzy urządzili balangę na piętnaście osób. Inni szli i wracali na podobne imprezy w czasie rzekomo zakazanym. Taksówki kursowały normalnie. Nie słyszałam o wkraczaniu policji do domów i liczeniu obecnych w nich osób. Nikt z moich znajomych nie dostał mandatu.


poniedziałek, 23 sierpnia 2021

Narodowe po narodowemu w 2020

 


Prolog

Wędrowali szewcy przez zielony las.

Nie mieli pieniędzy, ale mieli czas.

Wędrowali

rybcium pipcium!

I śpiewali

rybcium pipcium!

Nie mieli pieniędzy, ale mieli czas!


Wędrowali boso wkoło szumiał las,

Na co nam pieniądze, skoro mamy czas.

Wędrowali

rybcium pipcium!

I śpiewali

rybcium pipcium!

Na co nam pieniądze, skoro mamy czas!

piosenka dla dzieci

  • Babciu, a co oznacza słowo pypcium?

  • Nie wiem, ale jest fajne!

Narodowe po narodowemu

Kolejnym świętem pretendującym do miana narodowego bez wątpienie było Narodowe Święto Niepodległości. To, że już ma w nazwie słynny przymiotnik, nie oznacza, że zawsze narodowe było. W czasach pandemii bez wątpienia zasłużyło sobie na to miano.

Zaczęło się od tego, że syn miał do załatwienia sprawę w Warszawie. Właśnie 11 listopada. Zamknięta w Łomży od marca rozkazami, ukazami i dyrektywami, postanowiłam mu towarzyszyć i zobaczyć kawałek stolicy. To nic, że sprawa do załatwienia była na Pradze. Praga to też stolica. Liczyłam również na mocne wrażenia ze świętem związane. Wszak wiadomo, że uroczystości się odbędą. Marszu Niepodległości nie będzie. Zastąpi go przejazd zmotoryzowany, czyli będzie to Zmotoryzowany Marsz Niepodległości.

Mając w pamięci marsze piesze i tłumy w nich uczestniczące, próbowałam zmusić syna do wcześniejszego wyjazdu. Oczami wyobraźni widziałam bowiem tłum, tym razem samochodów, zmierzających z Podlasia do stolicy. Owinięte biało-czerwonymi flagami sunęły po asfalcie. Z otwartych okien rozlegały się pieśni patriotyczne.... Mieliśmy jechać ta samą drogą – S8. Syn westchnął głośno, co oznaczało, że nic z tego nie będzie. Ze wcześniejszego wyjazdu oczywiście. Uznał, iż nie ma takiej potrzeby.

Wyjechaliśmy zatem o godzinie, którą on ustalił. Na obwodnicy Zambrowa skręciliśmy w „ósemkę”. Nastąpiło moje pierwsze rozczarowanie. S8 była praktycznie pusta. Stan identyczny jak w niedzielne przedpołudnie, kiedy jeszcze nikt z weekendu nie wraca. Syn włączył tempomat i tak sobie spokojnie jechaliśmy.

Liczyłam, że może na obwodnicy Ostrowi Mazowieckiej coś się ruszy. Ruszyło się! Ruszyło się! Adrenalina mi podskoczyła! Minął nas jeden samochód z barwami narodowymi na antence!

Na obwodnicy Wyszkowa na pewno będzie ich więcej!

Rzeczywiście, trafiły się dwa.

Na warszawskiej Pradze panował niczym niezmącony spokój. Próbowałam namówić syna, żeby tak zajrzeć na drugi brzeg Wisły, tam już na pewno coś się dzieje. Naród święta nie odpuści. Syn bez wzdychania oznajmił, że nic z tego, bo jest dzień wolny i śpieszy się do swego syna.

Tym razem ja westchnęłam równocześnie pocieszając się, że narodowe auta zobaczę w drodze powrotnej, bo przedtem było po prostu za wcześnie.

Dziś już nie pamiętam, czy widziałam, czy nie. Narodowe Święto Niepodległości zobaczyłam w telewizji. I w zależności od tego, który numer na „pilocie” wciskałam, przekaz był inny. Jedni twierdzili, że zjechała cała Polska, ale została zakorkowana przez tych, co jednak chcieli marsz w formie tradycyjnej, czyli w formie marszu. Inni pokazywali fajerwerki i inne efekty świetlne wraz z zawodami w rzucaniu byle czym. Jeszcze inni potraktowali wszystko na spokojnie i zmontowali obraz ze spokojnej ulicy, którą jechały spokojnie auta z symboliczną flagą na antence, a wokół aut szli spokojnie ludzie z flagami na maszcie, znaczy się kiju. Tak więc wszystko odbyło się normalnie. Po narodowemu. Każdy świętował lub pokazywał święto jak sobie chciał. Słowem – wolność.

Temat owego marszu wrócił w kolejne wielkie święto. Tym razem nie narodowe, ale rodzinne. W Boże Narodzenie. Naród na ulice nie wyległ. Zaszył się w swoich M ileś i świętował po staropolsku jedząc i pijąc. Był co prawda zakaz na mocy rozporządzenia i decyzji, taki jak w zmienionym w 1994 roku przykazaniu kościelnym: „W czasie postu zabaw hucznych nie urządzać”, ale co tam. Okazało się, że Polacy mają liczne rodziny, które chciały się przy takim świątecznym stole spotkać i spotkały się.

I właśnie przy suto zastawionym stole okazało się, że pamięć ludzka jest zawodna.

Trzeba trochę cofnąć się w czasie.

Bo narodowemu świętowaniu 11 listopada wyrosła wcześniej konkurencja. Oto 22 października 2020 Ogólnopolski Strajk Kobiet zapoczątkował protesty przeciwko zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej, wydanej przez Trybunał Konstytucyjny, zwany w niektórych kręgach trybunałem Julii Przyłębskiej (od nazwiska szefowej). Protesty polegały na spacerowaniu licznych grup kobiet po mieście i trwały, a może nawet trwają do dziś, tj. do dnia, w którym spisuję wspomnienia.

Sama raz poszłam na taki spacer w mieście Łomży. Spokojnie było. Nikt nie interweniował. Nawet jadący wokół nas rowerzyści – małolaci – szybko gdzieś się ulotnili. „Tu nic się nie dzieje” - krzyknęli jeden do drugiego i pojechali sobie. Gdzie indziej było gorzej, a tym samym ciekawiej. Telewizje bombardowały widzów informacjami od euforii po spiralę strachu związaną oczywiście z pandemią. Uwaga! Kobiet zarażają!

Przy wigilijnym stole marsz zmotoryzowany i pieszy pomieszał się nam ze spacerem. Zaraz, to gdzie utworzyli wzorcowy korytarz życia, który potem naśladowała kolumna z prezydentem wracającym z Zakopanego? Zaraz, to gdzie rzucili racę i podpalili mieszkanie? No wiem, że w stolicy, ale podczas której imprezy? Który organizator nie przyznał się, że nie opanował organizacyjnie tłumu? Którego zatrzymała policja?

Wsuwając kolację pogubiliśmy się. Oczywiście można było odświeżyć pamięć włączając internet, ale przecież święta. Z rodziną trzeba rozmawiać.

I wtedy jeden z członków rodziny przypomniał sobie, że marszowi i spacerowi przybyła nowa konkurencja – procesja z monstrancją organizowana przez kościół. Kilka takich już było.

Wkrótce potem w Łomży przy kościele pod wezwaniem Bożego Ciała stanął krzyż epidemiczny, inaczej zwany karawaką, jakie od czasów średniowiecznych stawiano w czasach zarazy. Krzyż nie doczekał się miana narodowego i nie stał się wzorcem dla pozostałych członków narodu.

Aha, jak spędziłam resztę świąt? Po Wigilii syn z synową i wnukiem wyruszyli w Polskę do rodziny synowej, a ja dwa świąteczne dni spędziłam z psem i koleżankami na linii telefonicznej. Każda siedziała w domu sama. Tradycyjnie pobluzgałyśmy na wszelkiego typu media, które wmawiają nam, że samotnie spędzone święta to tragedia, rozpacz i wielki krok do depresji, zwłaszcza w czasie pandemii. Depresji to rzeczywiście można dostać, od nakręcania atmosfery strachu, lęku, grozy, horroru i zamętu.

Nic takiego mi się nie przytrafiło.


Epilog

Narodowy szpital.

Narodowa maseczka.

Narodowe święta.

Narodowe szczepienie.

Narodowa kwarantanna.

  • Babciu, co oznacza słowo narodowy?

  • Już nie wiem wnusiu.... kiedyś to było fajne słowo...


czwartek, 19 sierpnia 2021

Narodowych Wszystkich Świętych Roku Pańskiego 2020 czyli efekt Morawieckiego

 


Prolog

Wędrowali szewcy przez zielony las.

Nie mieli pieniędzy, ale mieli czas.

Wędrowali

rybcium pipcium!

I śpiewali

rybcium pipcium!

Nie mieli pieniędzy, ale mieli czas!


Wędrowali boso wkoło szumiał las,

Na co nam pieniądze, skoro mamy czas.

Wędrowali

rybcium pipcium!

I śpiewali

rybcium pipcium!

Na co nam pieniądze, skoro mamy czas!

piosenka dla dzieci

  • Babciu, a co oznacza słowo pypcium?

  • Nie wiem, ale jest fajne!

Narodowych Wszystkich Świętych Roku Pańskiego 2020 czyli efekt Morawieckiego


Pandemia trwała w najlepsze. Wszyscy się w niej pogubili. Normalni ludzie, psychiczni, rząd, władze miast i pewnie ONZ, bo nie przejawiało żadnej aktywności. Przynajmniej mi nie była znana. Oczywiście można wysunąć też teorię, że w Afryce był spokój, bo żadne wieści z Czarnego kontynentu nie dochodziły. Ale byli i tacy, co twierdzili, że tam dawno koronawirus wytłukł wszystkich i dlatego taka cisza.

Wiem, powiało czarnym humorem. Ale w przeddzień jednego z najważniejszych w polskiej tradycji świąt, zwanych Wszystkich Świętych, inny humor nie uchodzi.

Wymyłam stare znicze, kupiłam nowe wkłady (robię to w ramach ekologii oczywiście, własnego portfela oczywiście), synowa kończyła robić wiązanki. Jako że kontakty międzyludzkie nie były już zakazane, odwiedziłam wnuka. Przy rodzinnym obiedzie ustaliliśmy plan działania na Święto.

  • My w sobotę (tj. 31 października) jedziemy odwiedzić groby na wsiach. A potem idziemy na rosół do rodziny – oznajmiła moja rodzina w postaci synowej.

Nie da się ukryć, rodzina synowej, rozsiana w promieniu 100 km leży na kilku wiejskich cmentarzach i trzeba je nawiedzić. W ich pobliżu znajdują się domy z żywą rodziną, którą warto odwiedzić.

  • A w niedzielę (tj. 1 listopada) przyjadę po ciebie i pojedziemy na nasz cmentarz – dokończył planowanie syn.

Wnuk uśmiechnął się, czyli plany zaakceptował.

Czwartek to był, czyli 29 października 2020.

Kolejny dzień rozpoczęłam normalnie i normalnie się zapowiadał.

I nagle sprawa się rypła.

Włączam kompa i oczom nie wierzę. Włączam telewizor w sypialni, ten obok kompa, i nadal nie wierzę, tym razem uszom również. Przeskakując wylegującą się między pokojami sunię, włączam drugi telewizor. Zastanawiam się, czy nie odpalić laptopa służącego jako monitor na działce. Za dużo roboty. Schowany głęboko wśród rzeczy działkowych w pawlaczu, czeka na wiosnę.

Kto przeżył tamten czas już wie – zamknięto cmentarze! W piątek o 15.00 szef rządu oznajmił, iż cmentarze zostaną zamknięte z powodu oczywiście wirusa.

Telewizory jakoś to przetrzymały. Wszystkie stacje równo straszyły zagrożeniem epidemiologicznym obecnym na miejscach wiecznego spoczynku. Porozumienie ponad podziałami. Gorzej z internetem. Tu bowiem odzywał się lud. Naród. Polski. Jedyny na świecie, który w tak uroczysty sposób raz do roku czci zmarłych.

Naród klął. Naród się wściekał. Naród ciskał błyskawice. Naród kipiał ze złości. Zgrzytał zębami. Pieklił się. Świrował. Wariował. Wpadał w szał.

Oczywiście najpopularniejszą opinią było twierdzenie, iż nawet słynna polska komuna nigdy tego święta nie tknęła, a wirus owszem. W towarzystwie oczywiście rządu, który jest wykonawcą woli zarazy.

Cmentarze miały być zamknięte o północy. Do tego czasu było jeszcze sporo czasu. Syn przez telefon zadał jedno pytanie:

  • Jedziemy dziś na cmentarz?

  • Jasne.

  • Ale ja mogę dopiero po dwudziestej drugiej...

  • Nie szkodzi. Do północy zostaną jeszcze dwie godziny.

W tym samym mniej więcej czasie moja koleżanka przebywała na cmentarzu i porządkowała grób męża. Wokół niej kręciło się kilka osób czyniących swa powinność wobec zmarłych.

Kiedy zgarnęła z ziemi stare liście, starą trawę i kilka papierków po diabli wiedzą czym (bo skąd się wzięły na cmentarzu), wyprostowała się i zobaczyła zjawisko nadprzyrodzone.

Tłum.

Na cmentarzu.

Idący.

Maszerujący.

Z torbami pełnymi zniczy.

Z chryzantemami w doniczkach.

Z wiązankami w dłoniach.

Ze wściekłością na twarzach.

Stanęła jak wryta. Pusty jeszcze przed chwilą cmentarz wypełnił się narodem. Zakotłowało się również wokół grobów wokół grobu jej męża. Obok niej oczywiście też. Jako że kobieta przestrzegała ściśle zasad sanitarnych, chodziła w maseczce, unikała zgromadzeń i często myła dłonie, nie wiedziała, co ma czynić. Rodziny zmarłych z sąsiednich grobów tłoczyły się coraz gęściej wokół marmurów i lastriko. Niebezpieczeństwo przesłania wirusa wzrosło o, zaraz, tu jest pięć osób, tu cztery, tu osiem.... każda to 100% zagrożenia, zatem...

Matematyka wyższa.

Koleżanka szybko zebrała śmieci do starej reklamówki i równie szybko ruszyła w stronę kontenera, omijając po drodze świąteczny tłum rozsiewający zarazę wokół. Przy śmietniku spotkała sąsiada.

  • Co tu się dzieje? - zapytała stłumionym przez maseczkę głosem.

  • To pani nie wie? - zdziwił się sąsiad. - O północy zamykają cmentarze. Właśnie w telewizorze ogłosili.

  • Ojej, a ja mężowi jeszcze znicza nie zapaliłam!

  • To leć pani i zapalaj! Obowiązek wobec zmarłych musi być wypełniony. Bo inaczej będą straszyć!

I tu koleżanka przypomniała sobie, że kupione z okazji święta znicze miały być zapalone dopiero w niedzielę. Spokojnie leżą sobie w torbie na balkonie. Trzeba zatem biegiem do domu, wziąć je i wrócić.

Tak też zrobiła. Pokonała strach przed zarażeniem. Wróciła na cmentarz pełen ludzi. Przeszła przez tłum potencjalnie roznoszących zarazę i przed północą wypełniła obowiązek. Żeby mąż nie straszył.

Natomiast mój syn, jadąc obok innego cmentarza jeszcze przed piętnastą, praktycznie nie zwrócił uwagi na parking. Kiedy wracał około 17.00, musiał stać w korku. Parking był pełny. Okoliczne uliczki również, a skrzyżowanie zablokowane przez innych chcących dojechać na cmentarz. Policjant kierował ruchem, bo sygnalizacja świetlna nie dawała rady.

O 22.00 zaparkowaliśmy przed naszym cmentarzem. Stało już tylko kilka aut. Wyciągnęliśmy torby ze zniczami, wiązanki i żywe chryzantemy. Syn kupił je przed dwudziestą drugą na targowisku. Tam handel rzeczami związanymi ze świętem trwał ponoć do północy.

Bramą główną, tą od konduktów pogrzebowych weszliśmy na cmentarz. Dotarliśmy do grobu moich rodziców. Na sąsiednim syn postawił lampę akumulatorową, która oświetliła grób. Ustawiliśmy kwiaty, zapaliliśmy znicze.

  • A teraz wyciągaj telefon i nagrywaj film – wydałam polecenie.

Wokół panowała cisza. Ludzi była już garstka. Można by ich uznać za zombi, bo pojawiali się między grobami. W powietrzu unosił się zapach chryzantem i zapalonych zniczy. Stały praktycznie na każdym grobie. Trzeba było mocno wysilić wzrok, by dostrzec jakiś pusty, bez świątecznej dekoracji.

Kiedy jeszcze lubiłam cmentarze, bo nie kojarzyły mi się z utratą bliskich, we Wszystkich Świętych przychodziłam na nie właśnie wieczorem. Patrzyłam na migające lampki, bo tak nazywaliśmy znicze i oddychałam zapachem świeżych kwiatów...

Dzięki rozporządzeniu, zarządzeniu, czy cholera wie czym, rządowemu o zamknięciu cmentarzy znowu poczułam się jak nastolatka.

Następny dzień upłynął mi na oczekiwaniu na sms-y. Moja rodzina w postaci syna i jego rodziny postanowiła nie odpuszczać i zmarłych członków rodziny synowej odwiedzić. Zgodnie z planem.

  • Nie będzie nam tu żaden rząd planów psuł! - ryknęło jeszcze poprzedniego dnia młode pokolenie. - Jak trzeba będzie to przeskoczymy przez cmentarny płot, młodego ( wnuka – przypis mój) przerzucimy i znicze zapalimy!

Poparłam. Skakanie przez płot to polska specjalność. Kiedyś taki jeden skoczył na teren zamkniętej stoczni i zaczęła się wolność. Może jak moi skoczą na teren zamkniętego cmentarza, wolność powróci.

Niestety, nie skoczyli. Nie musieli. Okazało się, że małe wiejskie cmentarze zamknięte nie były. Część z nich w ogóle bram do zamknięcia nie miała. Część znajdowała się zaraz za kościołem i chcąc je zamknąć, trzeba by zamknąć wejście do świątyni. A tych rozporządzenie, zarządzenie czy dekret nie obejmował. Policji ani ORMO do pilnowania też nie było. A jeśli przez przypadek przejeżdżała obok, to olewała żywych i umarłych.

W internecie przez całe dwa dni – sobota i niedziela - pojawiały się informacje o otwartych bocznych furtkach. Przemknęły co prawda dwie lub trzy informacje o interwencji sił porządkowych, bo ktoś wlazł i nie chciał wyleźć, ale ginęły w powodzi fotek z otwartymi bramkami.

I tak minęło wielkie narodowe święto...

   Epilog

  • Babciu, co oznacza słowo narodowy?

  • Narodowy szpital, narodowa maseczka, narodowe święta, narodowe szczepienie, narodowa kwarantanna.... nie wiem wnusiu.... Kiedyś to było fajne słowo....

















piątek, 13 sierpnia 2021

Jak pisałam bloga - pandemicznych wspomnień część VI

 


Kiedy rozpoczęła się narodowa kwarantanna, a było to 12 marca 2020 roku, postanowiłam, że na swoim blogu będę codziennie pisać teksty o własnych przeżyciach związanych z tym wydarzeniem... Oprócz poczucia obowiązku wobec przyszłych pokoleń, żeby wiedziały jak to ongiś bywało, pisanie spełni wobec mnie funkcję terapeutyczną. W końcu mam być zamknięta na 48 metrach, kwadratowych rzecz jasna, przez... przez.... może dwa tygodnie... A potem trwało, trwało, trwało.... 


2 maja 2020 sobota

Wczoraj napisałam ostatni tekst na bloga. Numer 50 o narodowej kwarantannie. Według mnie właśnie się skończyła.

Rano wstałam około 8.30. Ubrałam się w zestaw psi i wyprowadziłam Kulkę na trawnik przed blok. Po powrocie nakarmiłam ją, zrobiłam sobie kawę... nie pamiętam już, czy wymyłam ręce.…

Tak od dziesięciu lat zaczynam każdy poranek. Dlaczego stał się taki szczególny podczas kwarantanny?

Nie wiem. Nie rozumiem.

Dlaczego przestałam pisać o wirusie?

Ja wiem, a wy dziennikarze, fotoreporterzy i inni kształtujący oblicze polskich mediów?

Dlaczego przestaliście pisać o zarazie, która ponoć ma zabijać ludzi i wykańczać gospodarkę?

Wybory prezydenta.

Oto polityka przebiła temat ludzkiego życia.

Już nie koronawirus mieszka w naszych lodówkach, szafach i szufladach.

Teraz to wyłaniają się z nich politycy.

Nie tylko kandydaci na urząd prezydenta.

Pełno jest innych.

Mądrych.

Sprawiedliwych.

Prawych.

Dlaczego zniknął temat ludzkiego życia, które ponoć jest? było? będzie? zagrożone. Czyżby przeprowadzenie wyborów zlikwidowało wirusa?

Wychodzi na to, że tak...

Polska prekursorem w walce z wirusem!

Wybory na prezydenta najlepszym środkiem na zarazę!

Nie, nie będę brała w tym udziału. To wszystko mi brzydko pachnie. I te wybory, i ten wirus. Patrzę na polityków, którzy nie przestrzegają narzuconych narodowi zasad postępowania i zastanawiam się – dlaczego oni nie boją się koronawirusa? Skąd u nich taka pewność, że nie zachorują? A może ten wirus wcale taki straszny nie jest?

Po południu wychodzę z psem na spacer. Pół setki dni temu na ulicach nie było nikogo. Teraz jest już normalnie.

Jedynie łomżyński szpital milczy. Straszy nie zarazą, ale pustką, do której normalnie chorujący na nowotwór, serce, wątrobę i nerki pacjent nadal wejść nie może. Leczy się tam chyba dziesięć osób chorych na zarazę, której polscy politycy zupełnie się nie boją....



niniejszy tekst powstał w oparciu o felietony pisane przeze mnie na moim blogu https://ciociagrazynka.blogspot.com/ od 13 marca do 1 maja 2020, zamieszczone również osobno pod adresem https://narodowakwarantanna.blogspot.com/


PS. Od 1 czerwca łomżyński szpital zaczął powoli wracać do życia....




wtorek, 10 sierpnia 2021

Jak pisałam bloga - wspomnień pandemicznych część V


Kiedy rozpoczęła się narodowa kwarantanna, a było to 12 marca 2020 roku, postanowiłam, że na swoim blogu będę codziennie pisać teksty o własnych przeżyciach związanych z tym wydarzeniem... Oprócz poczucia obowiązku wobec przyszłych pokoleń, żeby wiedziały jak to ongiś bywało, pisanie spełni wobec mnie funkcję terapeutyczną. W końcu mam być zamknięta na 48 metrach, kwadratowych rzecz jasna, przez... przez.... może dwa tygodnie... A potem trwało, trwało, trwało.... 

23 kwietnia 2020 czwartek

Piszę tekst nr 42. A to oznacza, że narodowa kwarantanna liczona przeze mnie tyle trwa. Właśnie następuje zjawisko zwane odmrażaniem gospodarki. Staram sobie zrobić przysłowiowe jaja z dopuszczeniem do ruchu w lesie istot na dwóch nogach. A to się zwierzyna zdziwi, no nie?

Kończą się moje swobodne spacery z sunią. Piętnastometrowa smycz treningowa zostaje schowana. Wraca smycz automatyczna. Kulka jest zdziwiona. Zaczyna tęskni ć za poprzednia swobodą. Ludzi wokół coraz więcej. Naród wychodzi z mieszkań niczym bohaterowie filmu „Surogaci” po awarii ich robotów, znaczy się surogatów. Większość zamaskowana, czyli w przesławnych maseczkach. Lub chustkach na twarzy. Lub kominiarkach kojarzących się z filmami kryminalnymi lub tymi o terrorze. Niekoniecznie wirusowym.

Rozmawiamy na spacerze. Normalnie. Moi znajomi emeryci nie narzekają. Fajnie było. Wreszcie opróżnili barek z pozostałości. Procentowych. Przy okazji potańczyli. Wesoło było.

Nie wszystkim. Znajoma emerytka nadal jest ciężko przerażona i nie chce rozmawiać. Odsuwa się ode mnie na odległość przekraczającą przepisowe dwa metry. Mówi, że wirus jest po to, by wybić starsze pokolenie. To zmowa młodych, co to władzę, pieniądze i wszelkie spadki chcą zagarnąć.

Aha, czyli w tę stronę idą teraz teorie spiskowe.

Próbuje jej wyjaśnić, że na takiej mnie to nikt się nie dorobi. Emerytura nie jest dziedziczna. Znajoma nie wierzy, że nie posiadam majątku. Każdy coś posiada.

Tak, mam psa. Gdyby dopadł mnie wirus, pewnie wylądowałby w schronisku...

Dobrze, nie będę się z ludzi nabijała. Każdy ma prawo do orgazmu.... choroba, co mnie napadło z tym orgazmem...

Po raz pierwszy od czterdziestu dni idę do sklepu. Nic się nie zmienił. Sklep. Jakaś pleksa tylko wisi nad głową kasjerki.

Pomidory takie same. Nawet marchewka się nie zmieniła. Pomyślałam, że kupię cukier i sprawdzę, czy nadal słodki. Zrezygnowałam. Cukru używam niewiele lub nawet wcale. Nie będę chomikować. Gorzały pędzić nie umiem.

Pieniądze też takie same. Oczywiście, preferowana opłata kartą. Tyle tylko, że w portfelu zalega mi gotówka wybrana z bankomatu na początku kwarantanny na wypadek... Właśnie... Wypadek czego? Trzeba się jej pozbyć. Płacę gotówką. Dostaję resztę.

Na monetach i banknotach też wirus żyje. Pięć złotych, co ja mówię, dziesięć groszy, no nie, jeden grosz reszty może stać się przyczyną tragedii czy popadnięcia w chorobę.

W telewizji coraz więcej relacji ludzi, którzy koronawirusa przeżyli. Straszna choroba. A przechodziłaś kobieto „różyczkę” w wieku 18 lat, albo „świnkę” w wieku 36? O anginie z temperaturą 40 stopni zapomniałaś? A co ty wiesz o rzyganiu po operacji przez całą dobę?

Uwaga, uwaga! Kto zna przyjemną chorobę?! Ręka do góry!

Też, z pewną taką nieśmiałością, dziennikarze zaczynają szukać osób, które w czasie zarazy chorowały nie na zarazę. Nastawienie służby zdrowia na wirusa spowodowało, iż zapomniano o innych chorobach.

Nie słychać o zawałach, udarach, złamaniach nóg lub rąk, o ataku kamicy nerkowej lub żółciowej... Słowem – świat choruje tylko na wiadomą chorobę.

Piszę tekst o pustym jednoimiennym szpitalu w Łomży. Na 476 łóżek – około dwudziestu zajętych.

Mam coraz więcej wątpliwości...

A teksty blogowe piszą się praktycznie same... jest się z czego pośmiać.

Aha, najważniejsze – wybory zaczynają górować nad małym, wrednym hitlerkiem. Proporcje: 70/30 dla polityki w telewizji i internecie.

niedziela, 8 sierpnia 2021

Jak pisałam bloga - wspomnień pandemicznych część IV

 


Jak pisałam bloga - wspomnień pandemicznych część IV

Kiedy rozpoczęła się narodowa kwarantanna, a było to 12 marca 2020 roku, postanowiłam, że na swoim blogu będę codziennie pisać teksty o własnych przeżyciach związanych z tym wydarzeniem... Oprócz poczucia obowiązku wobec przyszłych pokoleń, żeby wiedziały jak to ongiś bywało, pisanie spełni wobec mnie funkcję terapeutyczną. W końcu mam być zamknięta na 48 metrach, kwadratowych rzecz jasna, przez... przez.... może dwa tygodnie... A potem trwało, trwało, trwało.... 

9 kwietnia 2020 zwartek 

Coś się ruszyło. Nareszcie. Są jakieś tematy do omawiania na blogu. Rośnie liczba teorii spiskowych. Jedna lepsza od drugiej. Dzięki nim wiem już, co to technologia 5G. To znaczy dalej nie wiem, ale wiem, że takie coś jest.

Kolejny film. Kolejna książka. Kolejna płyta winylowa.

Każdego dnia wstaję około 8.30, myję dłonie, wskakuję w psi zestaw ubraniowy(kurtka i spodnie na piżamę) i wyprowadzam Kulkę na trawnik przed blokiem. Po powrocie myję dłonie, karmię psa, robię kawę, wskakuję ponownie do wyra. Piję i czytam książkę. Po godzinie podnoszę się z wyra, myję dłonie.... aha to już było...

Jest.

Każdego dnia.

O, doszło coś nowego!

Myję dłonie, a potem je kremuję!

W sobotę syn przynosi zakupy.

Na osiedlu nadal ludzka cisza.

Odzywa się przyroda.

Słyszę ptaki.

Tak, na wielkiej betonowej wsi słyszę ptaki. Wróble się pojawiły. Nieśmiało spod ziemi wychodzą pierwsze rośliny i nie jest to trawa. Ludzie mówią na to chwasty. Choroba, nie wiedziałam, nie takie tu rosną. No tak, załatwiają je kosiarki na paliwo ciekłe.

Czyżby zaczęło mi się podobać....

Jeszcze raz czytam wypowiedź Olgi Tokarczuk na temat obecnych czasów. Dla niej kwarantanna nie jest nieszczęściem... ma gdzieś zamknięte galerie handlowe. Ja chyba też. Świat przed kwarantanną był nienormalny?

Wychodzę z psem na spacer.

Trawa.

Ptaki.

Wiatr.

Słońce.

I zakaz wchodzenia do lasu.

I zamknięcie cmentarzy.

Przyroda jest mądrzejsza od ciebie człowieku.

Może właśnie robi z tobą porządek.

Jeśli tak, to zasłużyłeś sobie na to.


16 kwietnia czwartek

Żadnego kłopotu z pisaniem bloga. Żadnych stanów i epizodów depresyjnych. Wprost przeciwnie. Coraz więcej uśmiechu. Nie da się ukryć. Koniec jest bliski. Czego? No, zawsze coś się kończy.

Na przykład to...

W ciągu minionego tygodnia mieliśmy wiadomą rocznicę. Smoleńską. Najważniejsze osoby w państwie pojawiły się na niej bez maseczek, rękawiczek i blisko siebie. Oczywiście, że o tym napisałam. Jeśli wodzowie nie przestrzegają zasad, znaczy się nie boją.

To dlaczego ja się mam bać!? Bo mi ktoś każe? O takiego, też się nie będę bała!

Potem były święta. Też napisałam. Nie wiem, kto wymyślił, że święta muszą być spędzane w gronie rodzinnym, bo inaczej to jesteśmy w stanie wody poniżej poziomu morza. Długo przez telefon rozmawiałyśmy na ten temat z koleżanką. Do tego doszła sprawa tych jakiś video przez laptopa. Nie korzystamy z opcji pozwalającej oglądać się wzajemnie. Zaraz, zaraz, nie zawsze. Jeżeli ktoś się umówi na rozmowę z widokiem na nas, owszem, taka opcja jest. Ale tak sobie, nagle?

Nigdy w życiu.

Właśnie teraz siedzę przy laptopie. Pora jak na mnie wczesna, tako koło 10.00. Fryzura nocna. Koszulka też nocna. Brak sztucznej szczęki. Cera w starcze plamy.

I ktoś ma mnie taką oglądać?

Dlatego z wynalazków pozwalających oglądać człeka w każdej chwili nie korzystam.

A tak w ogóle to ta kwarantanna niewiele w moim życiu zmienia. Jestem takim wodnikiem - samotnikiem. Mieszkam sama, znaczy się z psem. Nie pracuję. Do restauracji nie chadzam. Do kościoła też nie. Obfitego życia towarzyskiego nie prowadzę. Po sklepach w celu kupienia czegoś tam na jakąś tam poprawę humoru nie chodzę. Podstawowe potrzeby mam zapewnione. Oczywiście szkoda bezpośrednich kontaktów z innymi ludźmi. Oczywiście szkoda tych, którym kwarantanna rujnuje życie. Nie należę do nich.

Siedzę w domu i czekam, czy mały, wredny hitlerek mnie dorwie, czy też nie.

A na to już wpływu nie mam. Zawsze może wpaść przez uchylone okno lub znaleźć się na opakowaniu mleka dostarczonego przez syna w sobotę.

Poza tym wreszcie na Okęciu wylądował samolot. Antonow się nazywa. Też napisałam bloga o tym. Wiekopomne wydarzenie. Po obejrzeniu filmy „2012” myślałam, że takie podniebny kolos to wymysł scenarzystów z Hollywood, a tu proszę – istnieje naprawdę. Córka widziała go na żywo. Nawet katar załapała. Szybko kazałam jej łykać aspirynę, żeby ludzie nie myśleli, iż ma wirusa.

I sprawa, o której postanowiłam nie pisać na blogu. Oczywiście w ilościach nałogowych, czyli każdego dnia. Czasami coś przemyciłam.

Polityka.

Wybory.

Na początku narodowej kwarantanny temat wyborów, co to mają się odbyć 10 maja zniknął. Potem pojawiał się sporadycznie. Z pewną taką nieśmiałością, można rzec. W ciągu kolejnych dni zaczął zajmować coraz więcej miejsca, obok zarazy oczywiście.

Właśnie obserwuję niezwykłe zjawisko. Tematyka wyborów zajmuje coraz więcej miejsca, wirusa – coraz mniej. Najpierw było to 10% do 90 %. Na dzień dzisiejszy 50/50 z tendencją wzrastającą w stronę wyborów.

Wydaje się, że to idealny temat na bloga.

Nic z tego. O wyborach pisać nie będę. Dlaczego? Bo wszyscy piszą. A ja orgazmu z powodu wyborów nie zamierzam dostać.

Wolę sposób tradycyjny, chociaż już zapomniałam, co to jest. Ten orgazm rzecz jasna.

środa, 4 sierpnia 2021

Jak pisałam bloga - wspomnień pandemicznych część III

 


Jak pisałam bloga.... wspomnień pandemicznych część III 


Kiedy rozpoczęła się narodowa kwarantanna, a było to 12 marca 2020 roku, postanowiłam, że na swoim blogu będę codziennie pisać teksty o własnych przeżyciach związanych z tym wydarzeniem... Oprócz poczucia obowiązku wobec przyszłych pokoleń, żeby wiedziały jak to ongiś bywało, pisanie spełni wobec mnie funkcję terapeutyczną. W końcu mam być zamknięta na 48 metrach, kwadratowych rzecz jasna, przez... przez.... może dwa tygodnie... A potem trwało, trwało, trwało.... 


26 marca czwartek 2020


Podstawowym problemem mego życia na kwarantannie, nazwanej przeze mnie „narodową” w przeciwieństwie do tej prywatnej, przymusowej, jest nadal znalezienie tematu na bloga. Oczywiście mogłabym pisać o swoim strachu, niekiedy przerażeniu. Nic z tego. W pisemnym wyrażaniu uczuć o charakterze negatywnym nigdy nie byłam dobra. No, może czasem jakiś smętny wiersz napisałam. Ale nagrody dostawałam za twórczość radosną. Pisanie było zawsze dla mnie specyficznym odreagowaniem. Jak coś napisałam z tzw. jajem, to od razu mi się humor poprawiał.

Po dwóch tygodniach życia w zamknięciu (ha ha, a myślałam, że to będą tylko dwa tygodnie), zakres tematyczny pisanych tekstów jest bardzo ograniczony.

W internecie ciągle to samo. Ktoś rzucił hasło, że w jego bloku ktoś jest na kwarantannie prywatnej i trzeba blok omijać. Oczywiście, że o tym przykładzie debilizmu skrajnie wrednego piszę.

Rusza tzw. zdalne nauczanie. System siada. Też o tym pisze.

Nieustannie czytam i analizuję teorie spiskowe. Jest ich coraz więcej i są coraz ciekawsze. Wszak naród, nie tylko polski, siedzi zamknięty w domu i wymyśla, korzystając z zasobów internetowych skąd wzięła się „zemsta nietoperza” lub „mały, wredny hitlerek”, jak ja zarazę nazwałam.

Wprowadzam w swoim życiu kilka zmian. Na dłuższy spacer z Kulką wychodzę wieczorem. Cisza i spokój. Nikogo na horyzoncie. Gwiazdy nade mną i wszystkie ścieżki pode mną. Puste. Opuszczone. Zarastające... Nie, chyba nie... Oprócz ciszy panuje susza. Trawnik pod blokiem był bardziej zielony w czasie, co zimą być powinien. Teraz wysycha.

Może by tak bloga o tym?

Moja sunia na spacerze jest wyjątkowo spokojna. Wpadam na pomysł i biorę ze sobą smycz treningową. Taką, co ma piętnaście metrów. Używam jej jedynie na plaży, kiedy jedziemy do Ustki. Jako że Kulka musi być na smyczy, po osiedlu, nawet pustym, nie biega swobodnie. Będąc na takiej smyczy – czuje się jak na wolności. Zaliczamy górkę, wszystkie alejki, rzucamy patykiem, łapiemy go... To znaczy ja rzucam, sunia łapie. Rzut wychodzi mi fatalnie. Jasne, przecież pchałam kulą i rzucałam dyskiem. Oszczepem nigdy nie potrafiłam.

Zmieniam również coś w rozkładzie dnia. Po powrocie z nieco już krótszego spaceru popołudniowego, nie oglądam filmu. Szykuje kawę, ciastko i kieliszek czegoś procentowego. Siadam na balkonie. Oczywiście, że się ubieram. Włączam adapter, nazywany również gramofonem i słucham starych płyt winylowych.

Winyl trzeszczy, ale taki jego urok. Czasami się zacina. Wtedy wystarczy popchnąć rączkę z igłą do przodu i muza nadal leci. Czasami sam przeskoczy. Tak jest w przypadku jednej piosenki na starej „Ciemnej stronie księżyca” grupy Pink Floyd. „The wall” jest bez zakłóceń. Ale tylko dlatego, że to reedycja. Doczekałam bowiem czasów, kiedy stare płyty winylowe nagrywane są na nowo. „Ścianę” dostałam od swoich dzieci pod choinkę.

Moje kwarantannowe postanowienie – każdego dnia jedna płyta – przerażają mnie w momencie, kiedy przeliczyłam płyty. Mam ich pięćdziesiąt.

Tyle dni ma jeszcze potrwać ta kwarantanna? Tyle dni mam siedzieć w domu? Znowu przerażenie i strach.

Na szczęście Krzysztof Klenczon śpiewa „Hej Johnny Walker! Dla bezdomnych dom” (piosenka „Port”), a ja przypominam sobie, że ów pan, znaczy się ten Johnny jest w barku. Może uda się przerwać. A jak zabraknie... sklepy monopolowe otwarte.

Dziwnie no nie? Człowiek może wyjść z domy tylko w uzasadnionym przypadku, po takie zakupy pierwszej potrzeby na przykład, a taki monopol otwarty. Artykuł pierwszej potrzeby?

Był to pierwszy nonsens całej kwarantanny, który odkryłam. Nie, bloga o tym nie było. Jeszcze by sklep zamknęli. Sąsiadka w nim pracuje. Kobieta straciłaby pracę, umarła z głodu.... Dobra, dobra, nie o sąsiadkę mi chodzi.... już ściemniać nie będę. O taką polską gospodarkę chodzi. O wysokie podatki ze sprzedaży tego alkoholu chodzi. Szkoły się z tego utrzymuje. Nauczycielom pensje płaci. Nie będzie picia, nie będzie forsy.

Tak więc słucham tych płyt winylowych i oglądam oczywiście filmy z kaset VHS i płyt DVD. Oj, kiepska jakość produktów. Kaseta jeszcze jako tako, ale kilka już muszę usunąć, bo albo obrazu nie widać, albo głosu nie słychać. Z DVD jest jeszcze gorzej. Jedna rysa i nici z projekcji. Do kosza. Którego? Tego z plastikiem, czy na odpady zmieszane?

Aha, powinnam odnieść do Punktu Selektywnej Zbiórki Odpadów Komunalnych. Teraz, w czasie kwarantanny?

Odpuszczam sobie likwidację płyt.

Udaję się na rozmowę z Johnnym. Na balkonie.


2 kwietnia czwartek

Oczko. Według mego liczenia – dwudziesty pierwszy dzień narodowego siedzenia na du...

Odkrywam, że żyję ekologicznie. To znaczy ja w ogóle żyję ekologicznie. A teraz to już podwójnie. O tym bloga piszę. Nie wspominam o stanie kasy. Własnej. Czyli konta.

Zakupy robi mi syn. W soboty podwozi i wnosi do domu. Z paragonem. Wszystko zgodnie z dostarczonym drogą elektroniczną spisem. Artykuły pierwszej potrzeby.

Minęły właśnie dwa tygodnie od wpłynięcia na konto mego stypendium z ZUS-u zwanego emeryturą. Robię przelew synowi i odkrywam rzecz niesłychaną.

Mam pieniądze.

Zaoszczędziłam.

Dokonuję analizy wydatków.

To mi potrzebne. Tamto nie.

Tego nie kupuję, tamto kupuję.

To znaczy syn kupuje, bo mu każę.

Odkrycie na miarę Kopernika.

Człowiekowi do życia nie potrzeba wiele.

Dzwonię do koleżanki, by się swym odkryciem podzielić. Twierdzi, że jeszcze nie zrobiła takiego rachunku, ale chyba jestem bliska prawdy.

Druga koleżanka wie o tym od dawna. Choroba nie pozwala jej na częste odwiedzanie sklepów. Potwierdza, że człowiekowi nie trzeba wiele. Ona akurat więcej wydaje na lekarstwa niż na żarcie. No właśnie, kto powiedział, że każdego dnia rano muszę jeść ciepłe bułeczki, popijając kakao? A taka owsianka na mleku nie wystarczy? I zdrowo i tanio.

Mnie tam wystarczy. Kaszę manną na mleku też lubię.

Moja córka nie lubi.

Staję na wadze.

Rety! Cztery kilo mniej!

Akurat w przypadku mojej wagi to niewielki ubytek, ale zawsze coś.

W internecie ostrzegają, że siedząc w domu łatwo można przytyć. Jestem tego zaprzeczeniem.

Ciekawe, dlaczego nie tyję mając wrodzone skłonności do tycia? Może od tego częstego mycia rąk? Tłuszcz zmywam... Od jazdy na rowerku stacjonarnym? Od wyjątkowo długich spacerów z psem?

Kolejną zmianę dostrzegam podczas mierzenia poziomu cukru. Tak, mam cukrzycę. Taką, jaką mają otyli ludzie 60+.

Poziom cukru – wyjątkowo jak na mnie niski.

Nie wierzę.

Prowadzę obserwację dwa razy dziennie.

Palce mnie już od kłucia bolą.

Nadal to samo.

Synowa twierdzi, że to od wyjątkowo regularnego sposobu odżywiania się.

Nie ta się ukryć. Obecnie jem o tych samych porach. Jem ekologicznie, o czym było wcześniej.

Czy się denerwuję?

Oczywiście. Bywam wystraszona i przerażona. Zwłaszcza po wysłuchaniu programu informacyjnego w którejś z tv lub przejrzeniu stron internetowych.

Zdarza się jednak coraz rzadziej. Celowo unikam częstego kontaktu z wiadomościami. Tak metoda na opanowanie własnej psychozy, żeby w nią nie wpaść po same uszy.

W laptopie najczęściej sprawdzam, ile osób przeczytało mego bloga.

Słowem – nerwy jeszcze na wodzy...

Jak jeszcze długo?

Kiedy mnie puszczą, tak jak sąsiadkę?

W jaki sposób spanikuję?

Będę płakać? Muszę do listy zakupów dopisać chusteczki higieniczne....

Wytłukę naczynia?

Nakrzyczę na psa?

O, i to jest właśnie powód do niepokoju....

Zbyt duży spokój...

Typowa cisza przed burzą.

poniedziałek, 2 sierpnia 2021

Jak pisałam bloga - pandemicznych wspomnień część II

 


Jak pisałam bloga....


Kiedy rozpoczęła się narodowa kwarantanna, a było to 12 marca 2020 roku, postanowiłam, że na swoim blogu będę codziennie pisać teksty o własnych przeżyciach związanych z tym wydarzeniem... Oprócz poczucia obowiązku wobec przyszłych pokoleń, żeby wiedziały jak to ongiś bywało, pisanie spełni wobec mnie funkcję terapeutyczną. W końcu mam być zamknięta na 48 metrach, kwadratowych rzecz jasna, przez... przez.... może dwa tygodnie...

Wszystko zaczęło się jednak wcześniej....



14 marca 2020 - sobota


Właśnie jestem po pierwszej panice w wykonaniu własnych dzieci. Córka przez telefon pytała, czy zamkną Warszawę i czy w ogóle będzie zakaz podróżowania. Bo nie wie, co robić. Zostać w stolicy? Wracać do mamusi? Do tego nie pracuje na etat i jak nie będzie pracować, to żadne pieniądze jej na konto nie wpłyną. O ile drugi problem rozumiem …. no nie do końca.... bo można było znaleźć jakąś inna pracę na etat... wiem, ze mniej płatną... dobra, nie czepiajmy się ludzi w czasie zarazy. Ta rodzi sytuacje ekstremalne. Wystarczy przypomnieć sobie taką „Dżumę” Alberta Camusa...


Wracajmy do córki.... Dlaczego pyta mnie o jakieś zakazy? Wszak sama mieszka w stolicy i powinna najlepiej wiedzieć, czy ją zamykają, znaczy się stolicę, czy nie. Informuję wystraszone dziecię, że w telewizji nic nie mówiono o szlabanach i zasiekach wokół tego miasta.

Syn natomiast każe robić zakupy. Bo wszyscy kupują. Wiem, mleka muszą dokupić. I woda by się przydała. Kranówa nie jest smaczna. Lubię gazowaną. W butelkach plastikowych oczywiście, bo na zakup w szklanych mnie nie stać. Aha, mam wyjąć z bankomatu trochę forsy. Bo gotówka w ciężkich czasach zawsze może się przydać.

Z tym to akurat bym dyskutowała. Przypomniały mi się czasy potężnej inflacji. Wartość pieniądza leciała na łeb, na szyję. Wtedy mówiono, że jak pieniądze to najwyżej dolary, a najlepiej inwestować w złoto.


Pierścionek z tamtych czasów mam. Taki złoty z niebieskim oczkiem.


Ale w porządku, może młodzież ma rację.... Biorę psa na smycz i lecę do najbliższego bankomatu po tę forsę. Już podobni mi wypłacili wszystko. Zasuwam do drugiego. Pies biegnie za mną na swych krótkich nóżkach z językiem na brodzie. W drugim bankomacie też pusty. Jest jeszcze jeden.

Hura! Jest gotówka.

Teraz zakupy. Mleko. Woda. Jedno i drugie stoi spokojnie w najbliższym dyskoncie. Oczywiście, że nie ma drożdży, papieru toaletowego i chleba.

W zasadzie tych rzeczy na dzień dzisiejszy nie potrzebuję. Papier w domu mam. Piec nie zamierzam. Chleba jadam niewiele.


Syn podjeżdża samochodem pod sklep, by mamusię emerytkę z zakupami zabrać do domu. Jego zakupy są zdecydowanie większe, dlatego patrzy na moje co najmniej podejrzanie. W domu mówimy sobie do widzenia, jakbyśmy mieli się już nie zobaczyć.

A wiadomo kogo pierwszego ta zaraza dorwie? Kto pierwszy trafi do szpitala jednoimiennego, który jest trzysta metrów ode mnie? Komu zabije dzwon?

Słowem katastrofa na całego.


19 marca czwartek


Zaczynam tracić orientację.

W czasie.

W datach.

W liczbach. Zawsze byłam kiepska z matematyki.

Który to już dzień kwarantanny?

Siódmy?

Zależy jak liczyć. Ja liczę od czwartku, tydzień temu. Inni liczą od poniedziałku.

Bloga oczywiście, że piszę. Wywalam wszystko, co mi leży na wątrobie! Spoko, spoko... nie wszystko. Tekst musi być ciekawy, żeby ktoś go przeczytał. Każdego wieczora myślę, co będzie tematem bloga następnego dnia. Bo ja opisuję zawsze dzień miniony. Mój umysł dokonuje nadludzkiego wysiłku, by znaleźć jakiś interesujący temat. Pierwotnie zamierzałam pisywać swoje dni, co robię, co dzieje się wokół mnie.


Po tygodniu stwierdziłam, że nic się nie dzieje.


Wstaję około 8.30, myje dłonie, wskakuję w psi zestaw ubraniowy(kurtka i spodnie na piżamę) i wyprowadzam Kulkę na trawnik przed blokiem. Po powrocie myję dłonie, karmię psa, robię kawę, wskakuję ponownie do wyra. Piję i czytam książkę. Po godzinie podnoszę się z wyra, myję dłonie, zasiadam przed kompem, piszę bloga. Po napisaniu myję dłonie i pozostałe części ciała. Ubieram się. Ogarniam mieszkanie. Wykonuje kilka telefonów do osób mnie podobnych, znaczy się emerytów na kwarantannie. Po rozmowach typu „Nie ma o czym gadać. U mnie to samo” myję dłonie.


Wychodzę legalnie z psem. Na ulicach nic się nie dzieje. Jedynie pod szpitalem trwa protest przeciwko szpitalowi zakaźnemu. W obliczu epidemii – okropny. Człowiek przy człowieku. Nikt mnie nie namówi, by w czasie zarazy pchać się w tłum. Zresztą, jest już tam telewizja. Obejrzę wszystko w domu.

Pozostałe części osiedla – wyludnione, wyciszone. Póki co, przeraża mnie ta pustka. Natomiast moja sunia jest wyjątkowo zadowolona. Biega spokojnie, gdzie smycz sięga. Nie muszę skracać smyczy z powodu poruszających się obok nas ludzi i rowerów. Pies nareszcie czuje się wolny.

Po powrocie do domu myje dłonie. Robię druga kawę. Do kieliszka wlewam nalewkę. Włączam telewizor i oglądam film. Własny. To znaczy taki na DVD lub VHS.


W swoich tekstach zawsze proponuję czytelnikowi jakiś film fabularny. Dziś na przykład „Przeminęło z wiatrem”. Jutro „Ben Hur”, pojutrze „Podróż za jeden uśmiech”....


W trakcie stopuję aparaturę odtwarzającą film, wychodzę do toalety. Myję dłonie. Przygotowuję obiad. Myję dłonie. Oglądam film. Jem obiad. Usypiam w trakcie filmu, bo zna go na pamięć. Myję dłonie....


Nie da się ukryć. Najważniejszą czynnością jest mycie dłoni. Wirus czai się wszędzie. Nawet na moich kasetach VHS, które świat oglądały, kiedy były przeze mnie kupowane. Niektóre mają blisko trzydzieści lat. Na szczęście mydła mam sporo.


niedziela, 1 sierpnia 2021

Jak pisałam bloga..... wspomnień pandemicznych część I

 



Jak pisałam bloga.... wspomnień pandemicznych część I 


Kiedy rozpoczęła się narodowa kwarantanna, a było to 12 marca 2020 roku, postanowiłam, że na swoim blogu będę codziennie pisać teksty o własnych przeżyciach związanych z tym wydarzeniem... Oprócz poczucia obowiązku wobec przyszłych pokoleń, żeby wiedziały jak to ongiś bywało, pisanie spełni wobec mnie funkcję terapeutyczną. W końcu mam być zamknięta na 48 metrach, kwadratowych rzecz jasna, przez... przez.... może dwa tygodnie...

Wszystko zaczęło się jednak wcześniej....


8 marca 2020 - niedziela


Właśnie wracam do Łomży. Pewnie do domu, bo tam mam swoje M... Ale to nie takie jasne. Wracam z Wałbrzycha. Niektórzy mówią, że ze Szczawna Zdroju. Bo od szesnastu lat, jeżdżąc do ukochanego rodzinnego Wałbrzycha, kwateruję w Szczawnie Zdroju.

Odległość między miastami jest żadna. Ulica podzielona znakami na dwie części. Z jednej Andersa w Wałbrzychu, z drugiej – Solicka w Szczawnie.

A w uzdrowisku więcej tańszych kwater do wynajęcia. Od dwóch lat zamieszkuję w niewielkiej oficynie, pokój z kuchnią, tuż przy parku zdrojowym. Przed sobą mam duże podwórko i restaurację. Pierwsze służy rano i w nocy memu psu, drugie – czasami mnie.

W tym roku miałam zamiar przyjechać tu na cztery tygodnie. Niestety, nie udało się. Od 9 marca oficyna już była zajęta. Byłam więc tylko trzy.


Tak więc około 11.00 ruszam spod kwatery do Wrocławia. Wiezie mnie samochodem dwójka sympatycznych ludzi. Śmiejemy się, rozmawiamy. Oczywiście, że o tajemniczym koronawirusie, wyprodukowanym w dalekich Chinach. Oczywiście, że Chińczycy mogli się lepiej postarać. Tylko zwykła grypa? No dobra, niech im będzie.... zawsze wszystko podrabiali. Teraz podrobili tę …. świńską? ptasią? Ponoć do nas idzie? Do Wałbrzycha jeszcze nie dotarła. Zobaczymy, czy jest we Wrocławiu.


We Wrocławiu na dworcu głównym – normalka. Sporo ludzi. Sporo pociągów. Zupełnie inaczej niż za mej młodości. Kiedyś większość pociągów odjeżdżała nocą. Do takiego Wałbrzycha z Warszawy pośpieszny jechał 10 godzin, osobowy – prawie dwanaście. Teraz Pendolino zasuwa cztery i pół. A z Wrocka tylko trzy i pół godziny.


Wsiadam z psem do pierwszej klasy. Żegnam się z młodymi. Pociąg rusza. Gdyby nie ludzie, głośno rozmawiający o jakiejś tajnej naradzie w jakimś tajnym instytucie w związku z jakimiś tajnymi wyborami, podróż minęłaby w całkowitej ciszy.

Moja sunia dostaje tabletki uspakajające i zachowuje się trochę jak naćpane zwierzę. Trochę poleży na podłodze, trochę na mych kolanach. Nie, kochani, żadnej samowolki. Tabletki przepisane przez weterynarza na czas podróży.


W Warszawie czekają rodzone dzieci. Jedziemy trochę pogadać do mieszkania córki. W związku z wykonywaną pracą córa bywa praktycznie codziennie w sejmie. To znaczy w gmachu sejmu. Wraz z synem pytamy o chińskiego wirusa. Jakie środku ostrożności w owym, najważniejszym polskim gmachu, przedsięwzięto w celu ochrony najważniejszych w Polsce ludzi.

Żadnych.

Dodatkowych rzecz jasna.

Stare są i mają się dobrze.

Bomby na teren instytucji nikt nie wniesie.

Wirusa może...

Jakiego wirusa? Skoro nikt i nic nie chroni decydentów, to i wirus nam nie straszny.

Ze stolicy syn wywiózł mnie w dobrym humorze. Opowiadam o swoich przeżyciach na Rodzinnej Ziemi, syn mówi o swoim synu. Wszak nie widziałam go przez prawie cztery tygodnie. Pies śpi w bagażniku. Spoko. Jedziemy combi.


11 marca - środa


Pierwszą zmianę w otoczeniu zauważyłam około trzynastej. Mieszkam tuż przy szkole. Obok jest osiedlowy teren rekreacyjny, zwany skate parkiem i szkolne boisko, a właściwie mały stadion. O tej porze dnia, panuje tu ruch jak na przysłowiowej Marszałkowskiej. Teraz jest cicho... za cicho... Właśnie wracam z tzw. miasta. Zrobiłam zakupy. Zapisałam się w kolejce do dentysty. Na fundusz oczywiście. Bo sprawa pilna nie jest. Plomba w martwym zębie mi się rusza.

Zakupy zostawiam w kuchni i biorę psa na spacer.

Nie, nie jest normalnie... coś wisi w powietrzu... I nie jest to smog.


Wieczorem wszystko się wyjaśnia. Wirus dotarł do Polski. Rząd zawiesza wszystko. Zajęcia w szkołach też. Wszyscy mają siedzieć w domu. Internet zapełnia się nakazami i zakazami.

Seniorze, nie chodź do wnuczka. Może cię zaradzić.

Dobra, nie pójdę.

Po raz pierwszy zrobisz światu przysługę siedząc na du... w domu.

Będę siedzieć.

Zaraz, zaraz, a co z psem?

Psa oczywiście wolno wyprowadzać.

Bo tak w ogóle, to wszystko zacznie obowiązywać od poniedziałku. Póki co, mamy jeszcze trochę wolności, żeby do narodowej kwarantanny się przygotować.

Na kartce notuję, co mam do zrobienia.

Weterynarz – lekarstwa i środek przeciwkleszczowy dla psa.

Lekarz pierwszego kontaktu – moje lekarstwa.

Zakupy....

Szybki przegląd lodówki i szafki z produktami bez konieczności chłodzenia.

Nie ma potrzeby. Zapasy na miesiąc są. Mleka trzeba dokupić.

Ważniejsza sprawa – czym zająć się, żeby nie zwariować przez te... no, dwa tygodnie...

Na szczęście jestem z gatunku samotników. Patrzę na półkę z kolekcją filmów na VHS i DVD, stertę książek zabranych tuż przed wyjazdem do Wałbrzycha z półki „Uwolnij książkę” w bibliotece. Do barku też zerknęłam – nalewki, zdrowotne na spirytusie, są.

Podejmuję też decyzję. Będę codziennie pisać teksty na swoim blogu. O tym co robiłam, co widziałam, wszak mogę wychodzić z psem. Tak codziennie rano będę pisała taki sobie felieton o dniu minionym... Niechaj wyjścia z Kulką i felietony wyznaczają mi rytm życia podczas narodowej kwarantanny.