poniedziałek, 2 sierpnia 2021

Jak pisałam bloga - pandemicznych wspomnień część II

 


Jak pisałam bloga....


Kiedy rozpoczęła się narodowa kwarantanna, a było to 12 marca 2020 roku, postanowiłam, że na swoim blogu będę codziennie pisać teksty o własnych przeżyciach związanych z tym wydarzeniem... Oprócz poczucia obowiązku wobec przyszłych pokoleń, żeby wiedziały jak to ongiś bywało, pisanie spełni wobec mnie funkcję terapeutyczną. W końcu mam być zamknięta na 48 metrach, kwadratowych rzecz jasna, przez... przez.... może dwa tygodnie...

Wszystko zaczęło się jednak wcześniej....



14 marca 2020 - sobota


Właśnie jestem po pierwszej panice w wykonaniu własnych dzieci. Córka przez telefon pytała, czy zamkną Warszawę i czy w ogóle będzie zakaz podróżowania. Bo nie wie, co robić. Zostać w stolicy? Wracać do mamusi? Do tego nie pracuje na etat i jak nie będzie pracować, to żadne pieniądze jej na konto nie wpłyną. O ile drugi problem rozumiem …. no nie do końca.... bo można było znaleźć jakąś inna pracę na etat... wiem, ze mniej płatną... dobra, nie czepiajmy się ludzi w czasie zarazy. Ta rodzi sytuacje ekstremalne. Wystarczy przypomnieć sobie taką „Dżumę” Alberta Camusa...


Wracajmy do córki.... Dlaczego pyta mnie o jakieś zakazy? Wszak sama mieszka w stolicy i powinna najlepiej wiedzieć, czy ją zamykają, znaczy się stolicę, czy nie. Informuję wystraszone dziecię, że w telewizji nic nie mówiono o szlabanach i zasiekach wokół tego miasta.

Syn natomiast każe robić zakupy. Bo wszyscy kupują. Wiem, mleka muszą dokupić. I woda by się przydała. Kranówa nie jest smaczna. Lubię gazowaną. W butelkach plastikowych oczywiście, bo na zakup w szklanych mnie nie stać. Aha, mam wyjąć z bankomatu trochę forsy. Bo gotówka w ciężkich czasach zawsze może się przydać.

Z tym to akurat bym dyskutowała. Przypomniały mi się czasy potężnej inflacji. Wartość pieniądza leciała na łeb, na szyję. Wtedy mówiono, że jak pieniądze to najwyżej dolary, a najlepiej inwestować w złoto.


Pierścionek z tamtych czasów mam. Taki złoty z niebieskim oczkiem.


Ale w porządku, może młodzież ma rację.... Biorę psa na smycz i lecę do najbliższego bankomatu po tę forsę. Już podobni mi wypłacili wszystko. Zasuwam do drugiego. Pies biegnie za mną na swych krótkich nóżkach z językiem na brodzie. W drugim bankomacie też pusty. Jest jeszcze jeden.

Hura! Jest gotówka.

Teraz zakupy. Mleko. Woda. Jedno i drugie stoi spokojnie w najbliższym dyskoncie. Oczywiście, że nie ma drożdży, papieru toaletowego i chleba.

W zasadzie tych rzeczy na dzień dzisiejszy nie potrzebuję. Papier w domu mam. Piec nie zamierzam. Chleba jadam niewiele.


Syn podjeżdża samochodem pod sklep, by mamusię emerytkę z zakupami zabrać do domu. Jego zakupy są zdecydowanie większe, dlatego patrzy na moje co najmniej podejrzanie. W domu mówimy sobie do widzenia, jakbyśmy mieli się już nie zobaczyć.

A wiadomo kogo pierwszego ta zaraza dorwie? Kto pierwszy trafi do szpitala jednoimiennego, który jest trzysta metrów ode mnie? Komu zabije dzwon?

Słowem katastrofa na całego.


19 marca czwartek


Zaczynam tracić orientację.

W czasie.

W datach.

W liczbach. Zawsze byłam kiepska z matematyki.

Który to już dzień kwarantanny?

Siódmy?

Zależy jak liczyć. Ja liczę od czwartku, tydzień temu. Inni liczą od poniedziałku.

Bloga oczywiście, że piszę. Wywalam wszystko, co mi leży na wątrobie! Spoko, spoko... nie wszystko. Tekst musi być ciekawy, żeby ktoś go przeczytał. Każdego wieczora myślę, co będzie tematem bloga następnego dnia. Bo ja opisuję zawsze dzień miniony. Mój umysł dokonuje nadludzkiego wysiłku, by znaleźć jakiś interesujący temat. Pierwotnie zamierzałam pisywać swoje dni, co robię, co dzieje się wokół mnie.


Po tygodniu stwierdziłam, że nic się nie dzieje.


Wstaję około 8.30, myje dłonie, wskakuję w psi zestaw ubraniowy(kurtka i spodnie na piżamę) i wyprowadzam Kulkę na trawnik przed blokiem. Po powrocie myję dłonie, karmię psa, robię kawę, wskakuję ponownie do wyra. Piję i czytam książkę. Po godzinie podnoszę się z wyra, myję dłonie, zasiadam przed kompem, piszę bloga. Po napisaniu myję dłonie i pozostałe części ciała. Ubieram się. Ogarniam mieszkanie. Wykonuje kilka telefonów do osób mnie podobnych, znaczy się emerytów na kwarantannie. Po rozmowach typu „Nie ma o czym gadać. U mnie to samo” myję dłonie.


Wychodzę legalnie z psem. Na ulicach nic się nie dzieje. Jedynie pod szpitalem trwa protest przeciwko szpitalowi zakaźnemu. W obliczu epidemii – okropny. Człowiek przy człowieku. Nikt mnie nie namówi, by w czasie zarazy pchać się w tłum. Zresztą, jest już tam telewizja. Obejrzę wszystko w domu.

Pozostałe części osiedla – wyludnione, wyciszone. Póki co, przeraża mnie ta pustka. Natomiast moja sunia jest wyjątkowo zadowolona. Biega spokojnie, gdzie smycz sięga. Nie muszę skracać smyczy z powodu poruszających się obok nas ludzi i rowerów. Pies nareszcie czuje się wolny.

Po powrocie do domu myje dłonie. Robię druga kawę. Do kieliszka wlewam nalewkę. Włączam telewizor i oglądam film. Własny. To znaczy taki na DVD lub VHS.


W swoich tekstach zawsze proponuję czytelnikowi jakiś film fabularny. Dziś na przykład „Przeminęło z wiatrem”. Jutro „Ben Hur”, pojutrze „Podróż za jeden uśmiech”....


W trakcie stopuję aparaturę odtwarzającą film, wychodzę do toalety. Myję dłonie. Przygotowuję obiad. Myję dłonie. Oglądam film. Jem obiad. Usypiam w trakcie filmu, bo zna go na pamięć. Myję dłonie....


Nie da się ukryć. Najważniejszą czynnością jest mycie dłoni. Wirus czai się wszędzie. Nawet na moich kasetach VHS, które świat oglądały, kiedy były przeze mnie kupowane. Niektóre mają blisko trzydzieści lat. Na szczęście mydła mam sporo.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz