poniedziałek, 22 listopada 2021

Narodowe szczepienie 2021

 




Zanim przejdę do szczepionek, trochę refleksji.….


Minął rok od ogłoszenia stanu covidowego. Przez ten rok okazało się, że nie panujemy nad wirusem. Maseczki z „Antonowa”, hucznie ongiś witane przez premiera, założone na usta i nos jak widać nie potrafią powstrzymać zarazy. Nałożyliśmy sobie takie narodowe maseczki na oczy, serca i umysł. Ważniejsze stały się laptopy, telefony i telewizory niż drugi człowiek. Bo przez rok wmówiono nam, że drugi człowiek to nosiciel śmierci. Wszystkie media trąbią od roku, żeby się zamknąć w domu, unikać ludzi, bo przynoszą zło.

A można było inaczej. Nie mogę bowiem zrozumieć, jak można było nie wykorzystać tego czasu na promowanie zdrowego trybu życia? Wiem, ludzie ruszyli do lasów i zapchali je tak, że trzeba było je kiedyś zamknąć. Do których lasów? Jacy ludzi? Ci z przepełnionej Warszawy? Tam nawet w Puszczy Kampinowskiej jest tłok. W lesie, przy której mam działkę rekreacyjną nawet w okresie grzybobrania tłumów nie było. Żadne siłownie, o które toczą się boje czy zamknąć czy otworzyć, nie zastąpią spaceru po morskiej plaży. A siłownie plenerowe? Urządzenia ustawione w takiej odległości, by sobie wzajemnie nie przeszkadzać, o dziwo nawet większej niż zalecana odległość covidowa....

Dlaczego nie promowano zdrowej diety? Skoro już kazano nam siedzieć w domu, to może trochę więcej o ilościach zjadanych kalorii?

Może trochę o tym, jak uniknąć depresji? Czy rzeczywiście jedynym ratunkiem jest niewłączanie internetu i telewizji lub wyjazd w Bieszczady?

Co ma zrobić zakochany chłopak, któremu nie wolno pocałować ukochanej, bo się mogą wzajemnie zarazić?

Dostajemy informację o ilościach zarażonych. Załamujemy ręce, bo nieustannie w tym Mazowieckiem jest najwięcej. I na Śląsku też. Niedługo oba województwa się wyludnią. Dlaczego otrzymujemy tylko dane w liczbach bezwzględnych? Dlaczego nikt nas nie informuje, jaki to procent mieszkańców? Przecież wiadomo, że akurat w tych częściach naszego kraju mieszka najwięcej osób i zawsze będzie tu wszystkiego najwięcej....

Dobra, już kończę, bo za mała i za cienka jestem, by wszystko ogarnąć. Też idąc do sklepu wkładam maseczkę i tłumi ona wiele zmysłów. Być może zachoruję, być może nie. Być może wirus mnie pokona, być może uczynią to choroby współistniejące, które oczywiście mam i które wchodzą w skład chorób nieplanowanych do leczenia. W każdym razie jako pierwsza z rodziny wezmę szczepionkę na klatę i zaszczepię się. Tym samym sprawdzę, jak nasze geny reagują na słynną Astrę Zenka.

We wtorek po świętach rozsiadłam się wygodnie w fotelu i podjęłam desperacką decyzję, że do przychodni muszę się dodzwonić. Choćbym miała dzwonić pół dnia, to nie odpuszczę.

Ze spisu w telefonie wybrałam numer. Nie zdążyłam westchnąć, sygnał nie przebrzmiał do końca kiedy.... po drugiej stronie odezwała się pani. Cuda i dziwy. Naród po świętach zdrowy i niespragniony teleporad.

  • Ja w sprawie szczepionki...

Podałam potrzebne dane.

  • Czy ósmego kwietnia na szesnastą może być? - zapytała mnie pani.

Rety, coś mi tu nie gra. Przecież są kolejki, ludzie stoją godzinami przed przychodniami, systemy nie wytrzymują, elektronika siada, a ja mam ot tak, za około 54 godziny iść do przychodni, oddalonej od mego miejsca zamieszkania o ok. 500 m i dać się zaszczepić?

Tak. To prawda. Jednym słowem można bez kolejek, bez czekania, normalnie i po prostu wejść, nadstawić ramię i się normalnie zaszczepić.

I na tym kochani moją opowieść skończę. W czwartek dostanę pierwszą dawkę i różnie może być. Jak po każdym szczepieniu. Może będę gorączkować przez kilka dni. Będę leżeć, ciężko oddychać, a syn będzie wyprowadzał psa. Nie będę miała wtedy głowy do wysyłania tego tekstu, a termin ostateczny już blisko. Zatem jutro dokonam poprawek, wyeliminuję część literówek, druga część zostanie i wyślę.... A ciąg dalszy nastąpi podczas kolejnego etapu konkursu.... jakoś nie wierzę, że takowego nie będzie....


Całuję w same usta! Tak bardzo niecovidowo!



Epilog


Narodowy szpital.

Narodowa maseczka.

Narodowe święta.

Narodowe szczepienie.

Narodowa kwarantanna.

  • Babciu, co oznacza słowo narodowy?

  • Już nie wiem wnusiu.... kiedyś to było fajne słowo...


piątek, 5 listopada 2021

Narodowa Wielkanoc 2021

 



    Znad morza wróciłam tydzień przed świętami. Nie, nie zabrałam się za porządki typu mycie okien. Okna wymyję, jak się ociepli. Pranie i tak muszę zrobić, a szykowania świat, czyli żarcia nie będzie. Syn z synową i wnukiem wyjadą do rodziny synowej, bo święta trzeba spędzać w ścisłym gronie rodzinnym, jak rzekł premier pewnego rządu. Owe grono znajduje się w odległości 450 km i trzeba do niego dotrzeć. Córka przyjedzie tylko na kawę. Zostaję więc sama i nic złego mi się nie stanie. W środku przedświątecznego tygodnia były urodziny wnuka, więc zrobiliśmy sobie taką Wielkanoc. Wszak to święto nie ma konkretnego dnia. My ustaliliśmy, że na potrzeby rodzinne odbędzie się pierwszego kwietnia. Nie, to nie żart. Wnuk się wtedy urodził.

    Radosne urodziny z balonami, nowymi zabawkami i tortem minęły. W piątek rano młodzi ruszyli w Polskę, a ja poszłam po jeszcze jedną butelkę wina. Tym razem czerwonego, bo biały wytrawny riesling stał już w lodówce.

    I w zasadzie nie byłoby o czym pisać, gdyby nie sobota. Bo.... wychodzę z psem na spacer i nie dowierzam własnym oczom. Wiem, że starość, wiem, że przy czytaniu używam +2,75, ale na odległość nigdy nie miałam kłopotów z widzeniem tego, co widzę.


Ujrzałam ludzi idących z koszyczkami.

Wielkanocnymi.

Ozdobionymi.

Z jajkami.

Barankiem.

Kiełbasą.


Co się dzieje? Co jest grane?

    Dzwonię do koleżanki do Wałbrzycha. Ona przez okno wychodzące na ulicę też widzi to samo. Twierdzi nawet, że czuje zapach kiełbasy. „A może to po znajomości święcą te jaja... ” - wysuwa teorię zgodną z duchem narodowym, że w Polsce to wszystko po znajomości można.

    Włączam laptopa. Zdjęcie za zdjęciem, fotka za fotką …. Kościół jaja święci! Nie każdy oczywiście, na zewnątrz budynku oczywiście, w maseczkach oczywiście, ale 99% ludzi z jajami bez sławetnego dystansu społecznego, czyli równie sławetnej odległości – półtora metra.

    I się wnerwiłam. Nie na jajka, kiełbasę czy baranka z cukru. Na wszystkich, którzy nie zamknęli kościołów i pozwolili na praktyki religijne, czyli na wywodzące się prawdopodobnie z czasów pogańskich święcenie pokarmów.


Jak to jest, że jedni mogą robić swoje, drudzy nie!


    Poniosło mnie. W sieci na wiadomym portalu wyraziłam swoją opinię. Oburzającą. Negatywną. Powołam się na Orwella i jego folwark o zwierzętach równych i równiejszych. Na dane statystyczne, którymi karmi nas telewizja. Każda. Bez wyjątku.

    I zostałam shejtowana. (rety, jak to się pisze.... mądry komputer wszystkie wersje podkreśla mi na czerwono.... a co tam, niech będzie jak jest.... wiadomo o co chodzi). Zawrzało złością, gniewem, białą gorączką i jadem. W stosunku do mnie oczywiście.

Jako były nauczyciel, hejtowany przez ponad trzydzieści lat przez uczniów, w czasach, kiedy nie znano słowa „hejt”, przeżyłam i nawet zaczęłam świętować. Otworzyłam wino czerwone wytrawne. Około siedemnastej wyszłam z psem na spacer w celu przewietrzenia psa i siebie.

Tym razem myślałam, że nie dowidzę z powodu nadużycia wina.

    Na skate parku ujrzałam młodych ludzi. Dużo młodych ludzi. Jak na dzisiejsze czasy - multum młodych w wieku od 15 do 25 lat. Stali w grupach. Jedni pili piwo. Drudzy palili papierosy elektroniczne. Policzyłam dokładnie – dziesięć osób w wieku 16+, podzielonych na dwie drużyny grało w koszykówkę na jeden kosz. Pod drugim tłoczyły się małolaty, takie 10+. Co się dzieje? Przystanęłam. Obok mnie przystanął zapach brudu i zgniłych jaj. „Widzisz pani co jest? Efekt jajek” - rzucił w moją stronę. Wypowiedź była dłuższa, bo co drugie słowo było polskie „ku...”. Wzruszyłam ramionami. „No widzi pani, skoro jaja można świecić, to i z kumplami można się napić” - wyciągnął butelkę tzw. „małpkę” , pociągnął i odszedł.

Jeśli święcenia jajek ma pomóc w powrocie do normalności, to czemu nie świecić?

    Do domu wróciłam w zdecydowanie lepszej formie fizycznej. Poprawiłam ciastem cynamonowym i dalszym ciągiem wina wytrawnego czerwonego. Kiedy w butelce pokazało się dno, byłam w całkiem niezłym nastroju.

    Kolejne dwa dni minęły spokojnie. Córka miała pecha. Na trasie do mamusi zepsuł się jej samochód. Trudno, też się zdarza, nawet w poniedziałek wielkanocny. Syn z rodzina szczęśliwie wrócił do domu, a ja wykończyłam butelkę wina wytrawnego białego.


środa, 20 października 2021

Narodowa maseczka 21

 


Narodowa maseczka

Praktycznie wszyscy znają powiedzenie „A może pie.... nąć to wszystko i wyjechać w Bieszczady?”. Odciąć się, odizolować od wszystkiego, zamknąć w głuszy, puszczy, lesie i mieć na wszystko wywalone?

Odpowiedziałam „Tak” i wprowadziłam pomysł w życie. Nie, w Bieszczady nie pojechałam. W rocznicę wprowadzenia stanu covidowego syn wywiózł mnie, z psem oczywiście, nad morze, konkretnie do mojej ukochanej Ustki. Kłopotu ze znalezieniem miejsca do spania nie miałam. Od dawna preferuję kwatery prywatne, zwane szumnie apartamentami. Jak dla mnie są znacznie lepsze niż hotele. Przede wszystkim tańsze. Człowiek dostaje klucz i nikt mu po pokojach nie chodzi. Nie musi witać się z recepcją i zjadać śniadanie do wyznaczonej godziny, bo inaczej przepadnie. Może sam sobie coś ugotować, bo apartamenty, w przeciwieństwie do pokoi gościnnych, mają zwykle aneks kuchenny. A sklepy typu owadowego znajdują się wszędzie.

Ja zakotwiczyłam w swej starej kwaterze. Sto metrów od promenady, dwieście od brzegu Bałtyku. Właściciel wcale nie był zaskoczony moim przyjazdem. Wprost przeciwnie. Jako stary mors uznał, iż marzec to ostatni z najlepszych miesięcy, by nad morzem łapać zdrowie.

Tak więc przyjechałam. Każdego dnia chodziłam. Z opaską treningową na ręce. Kroki zmieniały się w kilometry, gardło magazynowało jod, a płuca powiększały objętość. Szczepionka naturalna. Albo ta zaraza mnie weźmie, albo ja ją.

Miasteczko było senne. Puste. Ale kilka sklepów z tzw. pamiątkami podjęło próbę sprzedaży. Na słynnej szerokiej usteckiej plaży ludzkość występowało w śladowych ilościach. W jeden z sieciówek było moje ulubione wino. Piłam do kawy, do obiadu i na wieczór – na sen.

Przepisowe odległości między spacerującymi, biegającymi i podziwiającymi zachód słońca – zachowane wielokrotnie. Chcesz być w odległości dwóch metrów od sąsiada – byłeś. Chcesz dwadzieścia – byłeś. Możliwości aż za dużo i człowiek, jak chciał, nie mógł się zdecydować.

Pogoda właściwie sprzyjała marcowemu „plażowaniu”. Marcowe słońce, jest marcowy wiatr, marcowa zima. Był sztorm. Idealna zgodność z przysłowiem „W marcu jak w garncu”.

Czułam się jak w oku cyklona (cyklonu? - ach, ta fleksja...) . Wokół mnie ponoć panowała pandemia. Właśnie otrzymałam alert komórkowy o nowych obostrzeniach.

Zamknięto galerie handlowe.

W Ustce nie ma galerii.

Zamknięto kina.

Tu jest jedno. Takie stare, klimatyczne. Podczas wcześniejszych pobytów zawsze do niego zachodziłam. Teraz trudno, przeżyję. Internet dobrze chodzi. Obejrzę sobie jakąś staroć, tak zresztą jak w kinie, bo premier brak.

Muzea też zamknięte.

Te usteckie już zwiedziłam kilkakrotnie.

A, do kościoła mogę iść... Nie nudziłam się na tyle, żeby pójść....

Portale atakowały mnie wielkimi cyframi. Nie negowałam. Wierzyłam, że tak jest. Programów informacyjnych w telewizji nie włączałam. Morskie ptaki czasami siadały na parapecie i skrzeczały. Pies biegał radośnie po piasku. Kopał łapkami w piasku niczym małe dziecko.

Moje Bieszczady nazywają się Bałtyk.

W weekend pojawiała się nieco większa ilość ludzkości. Na parkingach więcej samochodów, ale głównie z rejestracją GS, czyli Słupsk i okolice. Ludzie robili typowy wypad za miasto. Spacerowali po plaży. Większość.... w maseczkach. Narodowych rzecz jasna.

Gdzie sens, gdzie logika, nie wiem.

Człowiek oddalony od człowieka. Wiatr od północy. Nawet moja, nieco wybujała wyobraźnia nie mogła ogarnąć widoku wirusa przeskakującego z człowieka na człowieka z odległości owych dwudziestu metrów. Ten wiatr go tak szybko przenosił?

Rozumiem osoby, które wchodząc na plażę ściągają maseczki, a wychodząc ponownie nakładają. Rozumiem chodzących po promenadzie. Trochę narodu jest. Niektóre kawiarenki robią kawę i gofry na wynos. Ludzie kupują, siadają na ławkach, jedzą. Kto nie je i idzie, ma prawo się takiego konsumenta bać.

Ale podczas spaceru prawie dziką plażą?

Oto idzie para w wieku 50+. On robi jej fotki. I krzyczy: „Oddychaj głęboko! Tu jest bardzo świeże powietrze!”. Oboje w maseczkach zasłaniających pół twarzy. Tak wygląda teraz naród.

Oto pani 70+. Idzie wolno. Staje i wystawia twarz do nieśmiało wychodzącego zza chmur wiosennego słońca. Na głowie ciepła czapka zasłaniająca połowę czoła. Wiadomo, jeszcze zimno. Na pozostałej części twarzy maska. Zostały tylko oczy. Nie, nie zostały. Są na nich okulary. Biedne słońce nie może dostać się do żadnego zakamarka ciała, by wytworzyć w organizmie witaminę D3.

Żal mi słońca.

Ja oddychałam normalnie. Morsy też. W pierwszy dzień wiosny grupa entuzjastów zimowych kąpieli wrzuciła do morza uschnięte kwiaty. Było wesoło. Próbowali mnie przekonać, że morsowanie można zacząć w każdym wieku. Docenili również fakt, iż przyjechałam nad morze właśnie teraz, w marcu, że nie boję się wiatru ani chłodu. Wiadomo, hibernacja człowiekowi służy. Idealnym przykładem jest Kapitan Ameryka.

Poszłam również do restauracji. Normalnej. Otwartej i dziwnie nie nękanej przez policję czy Sanepid. Normalni ludzie siedzieli przy normalnych stolikach, a obsługiwali normalni kelnerzy. Można było usiąść przy barze i walnąć „setę”. Przed wejściem do knajpy wielki baner z napisem :”Tu kończy się strach. Byliśmy. Jesteśmy. Będziemy otwarci dla was. Pracujemy, bo musimy za coś żyć. Zapraszamy na pyszne jedzonko.”

Po dwóch tygodniach ruszyłam w podróż powrotną. Do Słupska zawiózł mnie klasyczny znajomy znajomego. Rozmawiamy oczywiście o covodzie. Kierowca mówi o jego skutkach ubocznych. Przez ostatni rok jego rodzice postarzeli się o kilka lat. Wcześniej byli bardzo aktywni, uniwersytet trzeciego wieku, nordic walking, imprezki ze znajomymi.... Teraz siedzą wystraszeni w domu. Każde przymusowe wyjście poza próg traktują jako drogę na szafot. Telewizja mówi, że na schodach ich bloku czeka śmierć. Nie wiadomo również, co robić z dziećmi.... Rok temu chodziły na basen, na treningi, na zajęcia plastyczne.... teraz siedzą przy komputerze. „ Czasami mówimy, żeby wyłączyły, a one na to, że odrabiają pracę domową. Nie możemy im zaproponować niczego innego...”

W pociągu relacji Szczecin – Olsztyn ludzi, jak wszędzie, mało. Rozkładam psi kocyk na wolnym siedzeniu obok siebie. Kulka radośnie wskakuje. Postępuję nieprawidłowo. Łamię przepisy. Pies nie może siedzieć na ludzkim siedzeniu. Czekam na reakcję konduktora. Nic nie mówi. Sprawdza bilety. Komuś zwraca uwagę, że trzeba maseczkę włożyć na usta. Odchodzi. Nie tylko ten pierwszy. Ten drugi i trzeci tak samo. Po raz pierwszy w swym życiu moja sunia jedzie pociągiem jak królowa. A wiele tras już pokonała.

W Olsztynie czeka syn z kolegą, który przyjechał dla towarzystwa. Oczywiście najpierw szukam toalety. W pociągu trochę tak niezręcznie z psem do wc....Oczywiście, ze znajduję – trzy złote za wizytę. Drożej niż chleb w Biedronce. Zniżki dla seniorów nie ma, bo taki senior na dworcu to nieustanne źródło dobra wszelkiego. To on najczęściej korzysta z WC. Nic z tego. Nie mnie nikt dorabiać się nie będzie. Podjeżdżamy pod McDonaldsa. Z drugiej strony jest stacja benzynowa. WC tylko dla klientów. Syn nie tankuje, bo wcześniej zatankował. Ustawia się w kolejce aut do okienka z zamówieniami. A mnie przyciska. Biegnę do drzwi wejściowych. Oczywiście limit ludzi i młody chłopak kieruje ruchem. Wpuszcza i wypuszcza. Stojących pod chmurką informuję, że ja tylko do kibelka. Metoda dawno opracowana i skuteczna. Jeśli zaczną się burzyć, dam wykład na temat zjawiska nietrzymania moczu przez osoby w wieku senioralnym. Nie muszę. Ludzie wyrozumiali. Chłopak też wpuszcza mnie bez problemu.

W drodze do domu, wsuwając niezdrowe potrawy, opowiadam o morzu, wietrze i mgle nad Bałtykiem....



czwartek, 2 września 2021

Narodowa telemedycyna 2020/21

 


Wędrowali szewcy przez zielony las.

Nie mieli pieniędzy, ale mieli czas.

Wędrowali

rybcium pipcium!

I śpiewali

rybcium pipcium!

Nie mieli pieniędzy, ale mieli czas!

Wędrowali boso wkoło szumiał las,

Na co nam pieniądze, skoro mamy czas.

Wędrowali

rybcium pipcium!

I śpiewali

rybcium pipcium!

Na co nam pieniądze, skoro mamy czas!

piosenka dla dzieci

- Babciu, a co oznacza słowo pypcium?

- Nie wiem, ale jest fajne!

Narodowa telemedycyna

    I teraz oczywiście nie będę Kolumbem, Ameryki nie odkryję. O medycynie czasów pandemii napisano i powiedziano już tyle, że żadna nowość nie jest nowości, żaden przypadek nie jest oryginalny i żadna wiadomość na jej temat nie wzbudzi emocji. Polska medycyna pandemiczna jest niczym planeta Ziemia – okrągła i spłaszczona na biegunach. Kręci się wokół własnej osi i po orbicie wokół... no nie chodzi o Słońce.... może tak po orbicie pacjentów? W sumie nie wiadomo jak to nazwać. Na jednym biegunie zachwyt, poświęcenie, na drugim.... lepiej nie mówić.

    Tak się złożyło, że z pierwszym osobiście nie miałam do czynienia, z wyjątkiem prywatnej wizyty w gabinecie endoskopii (ale to temat na zupełnie osobną opowieść). Z drugim biegunem, skandalami, lekceważeniem i procedurami, debilnymi i śmiesznymi, spotkałam się kilkakrotnie. Moi znajomi też. Dlatego też dziś tylko kilka wspomnień o różnym charakterze.

    Oczywiście w czasach zarazy króluje telemedycyna. Jeśli wysiądzie ci telefon, klepiesz taką biedę, że na kolejny cię nie stać lub też szwagier spóźnia się z przywozem zastępczego, za diabła z lekarzem kontaktu mieć nie będziesz. Nawet jeśli staniesz u drzwi gabinetu lekarza pierwszego kontaktu i będziesz wył z bólu, zostaniesz zapisany na teleporadę i nikogo nie będzie interesowało, czy będziesz miał telefon, czy nie.

    Akurat mój ostatni przypadek do tragicznych nie należy, bo jak widać, klikam w klawiaturę czyli żyję. Sprawny telefon też posiadam. Dzwonię więc do przychodni. Oczywiście, że nie łączę się za pierwszym razem. Inni też dzwonią. Telemedycyna uczy cierpliwości. W końcu oczywiście ktoś odbiera. Proszę o tzw. lekarstwa stałe i informuję, że coś mi na skórze wyskoczyło i przydałaby się porada.

    Porada będzie jutro. Recepta na leki też. A może tak informacja o której mnie więcej godzinie? „W godzinach pracy poradni” czyli od 8.00 do 18.00.

    Fajnie... Nastawiam budzik na 7.55. Z reguły wstaję później, mam prawo, niezależny emeryt jestem. Wstaję więc, chwytam telefon i szybko wyprowadzam psa. Od tego momentu telefon towarzyszy mi wszędzie. Nie ma mowy o dłuższym spacerze z psem, bo w każdej chwili może być teleporada. A trudno mówić o podejrzanej wysypce sprzątając po piesku lub mijając ludzi w maseczkach.

    I tak trwam w gotowości do 17.55. Pięć minut przed zamknięciem przychodni dzwoni lekarz. Zaczynam opisywać wysypkę. Najpierw ją lokalizuję. Mało precyzyjnie. Lekarz zadaje wiele pytań, by odpowiednio umiejscowić francę na moim ciele, pokaźnym ciele zresztą. Wszak bliżej nieokreślone egzemy mogą mieć charakter covidowy.

    Następnie próbuję określić ilość. Jedna krosta, więcej krostek, znowu duża. Gdzie są duże? Gdzie są małe? Tu, tu i tu. A tam znowu spore. Jedne mają pęcherzyki, inne nie, bo je zdrapałam. Bo swędzą. Czasami. Często. Jak im się chce. Nie zależy to ode mnie. Same decydują gdzie, jak i kiedy.

    Chyba nie mają charakteru wrzodu, raczej pokrzywki, ale ja się na tym nie znam. Oczywiście, że niektóre są czerwone, niektóre zaczerwienione, a jeszcze niektóre takie wypukłe.

    I tak bawiąc się w rozwijanie języka, stosowanie wyrazów bliskoznacznych i wieloznacznych upływa nam ponad dwadzieścia minut. Zaczynam się uśmiechać do telefony, ale w porę opanowuję uśmiech, by nie przerodził się w śmiech.

    Robi mi się żal lekarza. Jeśli tak rozmawia z każdym pacjentem, to rzeczywiście pracuje ciężko. Pytanie tylko, gdzie sens, gdzie logika.

    Na żywo postawienie diagnozy co to za wypryski i jak je leczyć, trwałoby na pewno zdecydowanie krócej. Zamiast gadać, pokazałabym zaatakowaną część ciała i już.

    W końcu po ponad trzydziestu minutach dostaję e-receptę z informacją, że to chyba nie efekt wirusa, ale uczulenia.

    Następnego dnia opowiedziałam o teleporadzie koleżance. Ta miała problem podobny. Coś jej wyskoczyło na... dobra, niech będzie kulturalnie, przynajmniej na początku... na pośladku. Było pojedyncze i bolało. Po podobnej do mojej wymianie opisów w postaci zwrotów bliskoznacznych, lekarz oznajmił, iż nie jest w stanie powiedzieć, czy wyprysk jest wrzodem czy efektem wiadomej zarazy. Polecił wykonanie... zdjęcia i wysłanie go. Telefonem oczywiście. Jako MMS rzecz jasna. Koleżanka, która ów wykwit skóry widziała jedynie w lustrze, bo takie miał usytuowanie, teraz dokonywała aktów ekwilibrystyki, by fotkę wrzodu na du... zrobić.

    Myślicie, że na tym koniec? Nic bardziej mylnego. Fotkę wysłała, ale okazało się, że była kiepskiej jakości. Cóż, taki telefon, taki aparat.... Oczywiście jakąś e-receptę dostała...

    Kolejna koleżanka prowadzi sklep, taki normalny, z mięsem i jego przetworami. Sklep znajduje się tuż przy przychodni i robi w niej zakupy lekarz pierwszego kontaktu. Koleżanki oczywiście. Taki więc lekarz przychodzi osobiście, bierze „krakowską” lub „podwawelską” z rąk koleżanki, stojącej oczywiście za kawałkiem plastiku. Ta zaś do niego na osobistą wizytę zgłosić się oczywiście nie może, bo musiałby ją dotknąć.

    Lekarze boją się chorych, więc nie przyjmują osobiście, ale jeść muszą i robią osobiście zakupy u potencjalnych bezobjawowców. Bo wiemy przecież, że można chorować bezobjawowo...

    Opowieści o polskiej służbie zdrowia można by ciągnąc w nieskończoność. Na szczęście, póki co, nie ma większej z nią styczności. W każdym razie przestałam się modlić słowami „Od nagłej i niespodziewanej śmierci, wybaw...”.

Narodowy szpital.

Narodowa maseczka.

Narodowe święta.

Narodowe szczepienie.

Narodowa kwarantanna.

  • Babciu, co oznacza słowo narodowy?

  • Już nie wiem wnusiu.... kiedyś to było fajne słowo...



niedziela, 29 sierpnia 2021

Narodowy Sylwester 2020/2021

 


Narodowy Sylwester 2020/2021


Święta Bożego Narodzenia nie miały charakteru narodowego, chociaż o taki się otarły. Oto bowiem wydano kolejny ukaz dotyczący przykazania o zabawach hucznych i alkoholowych. W czasie świat nie można było urządzać imprez o charakterze masowym. Rozpoczęło się liczenie. W każdym domu nie mogło być więcej niż pięć osób z tzw. zewnątrz. Przypominam – do szwagra, siostry i ich syna nie mógł przyjęć brat z żoną i czwórką dzieci (sześcioro obcych przeca). Natomiast do brata szwagier z rodziną oczywiście miał wstęp wolny. Ba, mogli dołączyć nawet dwaj kumple spod budki z piwem! Co.... budki z piwem to głęboki PRL? Dobra, niech będzie inaczej – spod kolejki pod apteką. Gdzie sens, gdzie logika, nie wiem.

Tymczasem jeszcze przed świętami po kraju, wśród ludu krążyły wici, że oni coś szykują. Nie wiem, czy przyjmowano zakłady, o jaki termin, wydarzenie lub diabli wiedzą, o co chodzi (bo oni wiedzą oczywiście najlepiej), ale mówiono w licznych kolejkach przed małymi sklepami, do których mogły wejść tylko dwie osoby. Jednym słowem coś wisiało nad narodem w powietrzy rzecz jasna.

Padło oczywiście na Sylwestra i Nowy Rok, wszak to dwa święta w jednym. Statystycznie się wyrówna.

Najpierw przypomniano ludowi, że w czasie pandemii, jak i w czasie postu, zabaw hucznych nie wolno urządzać. Niby to obowiązywało wcześniej, ale przed świętami o charakterze rodzinnym, nie straszono konsekwencjami.

Oczywiście nikt nie organizował tzw. miejskich obchodów pożegnania i powitania Roku. Akurat mało mnie to zawsze obchodziło. Na pokazy fajerwerków od 11 lat nie chodzę, bo mam psa. Wybuchy były zawsze z dala od mego domu, więc pies akurat tych nigdy nie słyszał. Mój problem jednak nie zniknął. W miejscu stoisk z bombkami i choinkami, pojawiły się stoiska z materiałami wybuchowymi i naród je kupował. Stał w kolejce nie zachowując przepisowej odległości i kupował. Skoro kupował to będzie jednak strzelał. Zatem mój przełom roków będzie wyglądał jednak tradycyjnie.

Tradycyjnie strzelanie na pobliskim skateparku rozpoczęło się zaraz po świętach. Moje spokojne spacery z Kulką uległy zawieszeniu. Jak co roku zresztą. Czy to pandemia, czy nie, naród wali petardami.

W Sylwestra tradycyjnie zamroziłam szampana i pościeliłam sobie, i psu rzecz jasna, w salonie. Normalne piżama party.

Mój salon, który przed wyprowadzką dzieci pełnił funkcję mojej sypialni oraz pokoju dziennego, ma balkon. Balkon jest zabudowany. Pod nim jest ulica. Po drugiej stronie domy mieszkalne. Tu zawsze mniej strzelają. Okna kuchni i obecnej sypialni wychodzą na szkolne boisko. Tu strzelanina jest na całego. Nawet w czasie pokazu fajerwerków przed ratuszem. Oczywiście moje sylwestrowe przenosimy wiążę się z psem, który panicznie boi się wystrzałów.

Opuściłam więc żaluzje. Włączyłam telewizor. Tradycyjnie jedna ze stacji pokazywała cykl filmów z Sylwestrem, Stallone rzecz jasna. Rok wcześniej była seria z Rambo. O północy, kiedy naród rozpoczął strzelanie, Rambo strzelał w wietnamskiej dżungli. Włączyłam nieco głośniej telewizor i mój pies patrzył w szklany ekran i w sumie nie stresował się. W tym roku była seria z Rockym, może więc uda się trafić na entuzjazm publiczności po wygranej walce?

I ostatnia czynność starego roku – wyprowadzenie psa na siusiu.

Nasi kochani rządzący wydali rozporządzenie? dekret? zarządzenie? związane oczywiście z pandemią. Ku chwale i zdrowiu obywateli, rzecz jasna. By chronić i zapobiegać, bezsprzecznie.

Oto na przełomie roków jest zakaz poruszania się obywateli pomiędzy 19.00 starego roku, a 6.00 nowego.

Ów dokument od początku wzbudził uczucia zdecydowanie negatywne. Naród zupełnie nie zakumał, iż o jego dobro tu chodzi. Rządowi oczywiście. Zaczął więc, lud wiadomo, zadawać niewygodne pytania.

Po pierwsze – jeśli ktoś zachoruje, nie na wirusa ajuści, pogotowie przyjedzie i da receptę, czy można wyjść do apteki pomiędzy wiadomymi godzinami?

Po drugie – jeśli stara matka zadzwoni do synka i powie, że się źle czuje, to synek będzie mógł udać się do matki?

Po trzecie – jak wytłumaczyć psu, że sikać ma między wskazanymi przed decydentów godzinami?

Trzecie pytanie dotyczyło jak najbardziej mnie i mojej suni. Od jedenastu lat ostatnie wyjście na siusiu zalicza ok. 21.30. Nawet nie próbowałam jej tłumaczyć. Może bałam się, że odpowie... Bo z psem można rozmawiać, to normalny objaw, ale jeśli pies zaczyna odpowiadać, nie ma bata – psychiatryk, bez skierowania. Niestety, czasy, w których przyszło nam żyć normalne nie są. Pies może mówić... nawet po Wigilii....

W każdym razie pytań było multum. Wspomnienia też były. W stanie wojennym, ogłoszonym 13 grudnia 1981 roku, było lepiej. Po ulicach chodziły patrole i jeśli tylko człowiek nie krzyczał „Precz z komuną” to pomagały. Pandemiczny zakaz poruszania się nazwano od razu „godziną policyjną”.

Najważniejszym pytanie, jakie zadano władzom, w kontekście stanu wojennego, były słowa o ograniczeniu wolności obywateli gwarantowanej w konstytucji. Gdyby taki stan, jaki był w 1981 roku był, nawet gdyby nazwano go stanem wyjątkowym, oczywiście byłby zgodny z prawem. Na przełomie lat 2020/2021 prawnie nie mógł być wprowadzony. Tak twierdzili prawnicy z któregoś ugrupowania politycznego. Inni byli innego zdania.

W końcu jednak premier wszedł na mównicę, powiedział, że jednak chyba zakazu być nie powinno, bo ponoć według wszelkiego prawdopodobieństwa przypuszczalnie zakaz poruszania się nocą jest niezgodny z prawem. Po zejściu z mównicy nikt jednak rozporządzenia nie cofnął i w sumie przeciętny Kowalski nadal nie wiedział, czy może wyprowadzić tego psa po dziewiętnastej, czy nie. To tak jakby zjeść ciastko i mieć to ciastko.

Postanowiłam się osobiście przekonać jak to w Łomży jest.

Wyszłam z domu ok. 21.30. Bez maseczki przeszłam główną ulicą osiedla. Minęło mnie auto z niebieskim kogutem na dachu. Olało mnie. Pojechało. Nie wylegitymowało. Nie pouczyło. Mandatu nie wystawiło.

Wróciłam do domu, do przygód Rockego na ringu. O dwunastej rozpoczęła się strzelanina. Gorsza niż zwykle. Ongiś ludzie grupowali się wokół szkolnego boiska. Teraz wyszli jedynie przed swoje klatki schodowe, a część waliła fajerwerkami z balkonów. Strzelanina była znacznie głośniejsza, ale trwała krócej.

W ciągu kolejnych dni zbierałam opowieści o tej przedziwnej pandemicznej Nocy Sylwestrowej. Niektórzy urządzili balangę na piętnaście osób. Inni szli i wracali na podobne imprezy w czasie rzekomo zakazanym. Taksówki kursowały normalnie. Nie słyszałam o wkraczaniu policji do domów i liczeniu obecnych w nich osób. Nikt z moich znajomych nie dostał mandatu.


poniedziałek, 23 sierpnia 2021

Narodowe po narodowemu w 2020

 


Prolog

Wędrowali szewcy przez zielony las.

Nie mieli pieniędzy, ale mieli czas.

Wędrowali

rybcium pipcium!

I śpiewali

rybcium pipcium!

Nie mieli pieniędzy, ale mieli czas!


Wędrowali boso wkoło szumiał las,

Na co nam pieniądze, skoro mamy czas.

Wędrowali

rybcium pipcium!

I śpiewali

rybcium pipcium!

Na co nam pieniądze, skoro mamy czas!

piosenka dla dzieci

  • Babciu, a co oznacza słowo pypcium?

  • Nie wiem, ale jest fajne!

Narodowe po narodowemu

Kolejnym świętem pretendującym do miana narodowego bez wątpienie było Narodowe Święto Niepodległości. To, że już ma w nazwie słynny przymiotnik, nie oznacza, że zawsze narodowe było. W czasach pandemii bez wątpienia zasłużyło sobie na to miano.

Zaczęło się od tego, że syn miał do załatwienia sprawę w Warszawie. Właśnie 11 listopada. Zamknięta w Łomży od marca rozkazami, ukazami i dyrektywami, postanowiłam mu towarzyszyć i zobaczyć kawałek stolicy. To nic, że sprawa do załatwienia była na Pradze. Praga to też stolica. Liczyłam również na mocne wrażenia ze świętem związane. Wszak wiadomo, że uroczystości się odbędą. Marszu Niepodległości nie będzie. Zastąpi go przejazd zmotoryzowany, czyli będzie to Zmotoryzowany Marsz Niepodległości.

Mając w pamięci marsze piesze i tłumy w nich uczestniczące, próbowałam zmusić syna do wcześniejszego wyjazdu. Oczami wyobraźni widziałam bowiem tłum, tym razem samochodów, zmierzających z Podlasia do stolicy. Owinięte biało-czerwonymi flagami sunęły po asfalcie. Z otwartych okien rozlegały się pieśni patriotyczne.... Mieliśmy jechać ta samą drogą – S8. Syn westchnął głośno, co oznaczało, że nic z tego nie będzie. Ze wcześniejszego wyjazdu oczywiście. Uznał, iż nie ma takiej potrzeby.

Wyjechaliśmy zatem o godzinie, którą on ustalił. Na obwodnicy Zambrowa skręciliśmy w „ósemkę”. Nastąpiło moje pierwsze rozczarowanie. S8 była praktycznie pusta. Stan identyczny jak w niedzielne przedpołudnie, kiedy jeszcze nikt z weekendu nie wraca. Syn włączył tempomat i tak sobie spokojnie jechaliśmy.

Liczyłam, że może na obwodnicy Ostrowi Mazowieckiej coś się ruszy. Ruszyło się! Ruszyło się! Adrenalina mi podskoczyła! Minął nas jeden samochód z barwami narodowymi na antence!

Na obwodnicy Wyszkowa na pewno będzie ich więcej!

Rzeczywiście, trafiły się dwa.

Na warszawskiej Pradze panował niczym niezmącony spokój. Próbowałam namówić syna, żeby tak zajrzeć na drugi brzeg Wisły, tam już na pewno coś się dzieje. Naród święta nie odpuści. Syn bez wzdychania oznajmił, że nic z tego, bo jest dzień wolny i śpieszy się do swego syna.

Tym razem ja westchnęłam równocześnie pocieszając się, że narodowe auta zobaczę w drodze powrotnej, bo przedtem było po prostu za wcześnie.

Dziś już nie pamiętam, czy widziałam, czy nie. Narodowe Święto Niepodległości zobaczyłam w telewizji. I w zależności od tego, który numer na „pilocie” wciskałam, przekaz był inny. Jedni twierdzili, że zjechała cała Polska, ale została zakorkowana przez tych, co jednak chcieli marsz w formie tradycyjnej, czyli w formie marszu. Inni pokazywali fajerwerki i inne efekty świetlne wraz z zawodami w rzucaniu byle czym. Jeszcze inni potraktowali wszystko na spokojnie i zmontowali obraz ze spokojnej ulicy, którą jechały spokojnie auta z symboliczną flagą na antence, a wokół aut szli spokojnie ludzie z flagami na maszcie, znaczy się kiju. Tak więc wszystko odbyło się normalnie. Po narodowemu. Każdy świętował lub pokazywał święto jak sobie chciał. Słowem – wolność.

Temat owego marszu wrócił w kolejne wielkie święto. Tym razem nie narodowe, ale rodzinne. W Boże Narodzenie. Naród na ulice nie wyległ. Zaszył się w swoich M ileś i świętował po staropolsku jedząc i pijąc. Był co prawda zakaz na mocy rozporządzenia i decyzji, taki jak w zmienionym w 1994 roku przykazaniu kościelnym: „W czasie postu zabaw hucznych nie urządzać”, ale co tam. Okazało się, że Polacy mają liczne rodziny, które chciały się przy takim świątecznym stole spotkać i spotkały się.

I właśnie przy suto zastawionym stole okazało się, że pamięć ludzka jest zawodna.

Trzeba trochę cofnąć się w czasie.

Bo narodowemu świętowaniu 11 listopada wyrosła wcześniej konkurencja. Oto 22 października 2020 Ogólnopolski Strajk Kobiet zapoczątkował protesty przeciwko zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej, wydanej przez Trybunał Konstytucyjny, zwany w niektórych kręgach trybunałem Julii Przyłębskiej (od nazwiska szefowej). Protesty polegały na spacerowaniu licznych grup kobiet po mieście i trwały, a może nawet trwają do dziś, tj. do dnia, w którym spisuję wspomnienia.

Sama raz poszłam na taki spacer w mieście Łomży. Spokojnie było. Nikt nie interweniował. Nawet jadący wokół nas rowerzyści – małolaci – szybko gdzieś się ulotnili. „Tu nic się nie dzieje” - krzyknęli jeden do drugiego i pojechali sobie. Gdzie indziej było gorzej, a tym samym ciekawiej. Telewizje bombardowały widzów informacjami od euforii po spiralę strachu związaną oczywiście z pandemią. Uwaga! Kobiet zarażają!

Przy wigilijnym stole marsz zmotoryzowany i pieszy pomieszał się nam ze spacerem. Zaraz, to gdzie utworzyli wzorcowy korytarz życia, który potem naśladowała kolumna z prezydentem wracającym z Zakopanego? Zaraz, to gdzie rzucili racę i podpalili mieszkanie? No wiem, że w stolicy, ale podczas której imprezy? Który organizator nie przyznał się, że nie opanował organizacyjnie tłumu? Którego zatrzymała policja?

Wsuwając kolację pogubiliśmy się. Oczywiście można było odświeżyć pamięć włączając internet, ale przecież święta. Z rodziną trzeba rozmawiać.

I wtedy jeden z członków rodziny przypomniał sobie, że marszowi i spacerowi przybyła nowa konkurencja – procesja z monstrancją organizowana przez kościół. Kilka takich już było.

Wkrótce potem w Łomży przy kościele pod wezwaniem Bożego Ciała stanął krzyż epidemiczny, inaczej zwany karawaką, jakie od czasów średniowiecznych stawiano w czasach zarazy. Krzyż nie doczekał się miana narodowego i nie stał się wzorcem dla pozostałych członków narodu.

Aha, jak spędziłam resztę świąt? Po Wigilii syn z synową i wnukiem wyruszyli w Polskę do rodziny synowej, a ja dwa świąteczne dni spędziłam z psem i koleżankami na linii telefonicznej. Każda siedziała w domu sama. Tradycyjnie pobluzgałyśmy na wszelkiego typu media, które wmawiają nam, że samotnie spędzone święta to tragedia, rozpacz i wielki krok do depresji, zwłaszcza w czasie pandemii. Depresji to rzeczywiście można dostać, od nakręcania atmosfery strachu, lęku, grozy, horroru i zamętu.

Nic takiego mi się nie przytrafiło.


Epilog

Narodowy szpital.

Narodowa maseczka.

Narodowe święta.

Narodowe szczepienie.

Narodowa kwarantanna.

  • Babciu, co oznacza słowo narodowy?

  • Już nie wiem wnusiu.... kiedyś to było fajne słowo...


czwartek, 19 sierpnia 2021

Narodowych Wszystkich Świętych Roku Pańskiego 2020 czyli efekt Morawieckiego

 


Prolog

Wędrowali szewcy przez zielony las.

Nie mieli pieniędzy, ale mieli czas.

Wędrowali

rybcium pipcium!

I śpiewali

rybcium pipcium!

Nie mieli pieniędzy, ale mieli czas!


Wędrowali boso wkoło szumiał las,

Na co nam pieniądze, skoro mamy czas.

Wędrowali

rybcium pipcium!

I śpiewali

rybcium pipcium!

Na co nam pieniądze, skoro mamy czas!

piosenka dla dzieci

  • Babciu, a co oznacza słowo pypcium?

  • Nie wiem, ale jest fajne!

Narodowych Wszystkich Świętych Roku Pańskiego 2020 czyli efekt Morawieckiego


Pandemia trwała w najlepsze. Wszyscy się w niej pogubili. Normalni ludzie, psychiczni, rząd, władze miast i pewnie ONZ, bo nie przejawiało żadnej aktywności. Przynajmniej mi nie była znana. Oczywiście można wysunąć też teorię, że w Afryce był spokój, bo żadne wieści z Czarnego kontynentu nie dochodziły. Ale byli i tacy, co twierdzili, że tam dawno koronawirus wytłukł wszystkich i dlatego taka cisza.

Wiem, powiało czarnym humorem. Ale w przeddzień jednego z najważniejszych w polskiej tradycji świąt, zwanych Wszystkich Świętych, inny humor nie uchodzi.

Wymyłam stare znicze, kupiłam nowe wkłady (robię to w ramach ekologii oczywiście, własnego portfela oczywiście), synowa kończyła robić wiązanki. Jako że kontakty międzyludzkie nie były już zakazane, odwiedziłam wnuka. Przy rodzinnym obiedzie ustaliliśmy plan działania na Święto.

  • My w sobotę (tj. 31 października) jedziemy odwiedzić groby na wsiach. A potem idziemy na rosół do rodziny – oznajmiła moja rodzina w postaci synowej.

Nie da się ukryć, rodzina synowej, rozsiana w promieniu 100 km leży na kilku wiejskich cmentarzach i trzeba je nawiedzić. W ich pobliżu znajdują się domy z żywą rodziną, którą warto odwiedzić.

  • A w niedzielę (tj. 1 listopada) przyjadę po ciebie i pojedziemy na nasz cmentarz – dokończył planowanie syn.

Wnuk uśmiechnął się, czyli plany zaakceptował.

Czwartek to był, czyli 29 października 2020.

Kolejny dzień rozpoczęłam normalnie i normalnie się zapowiadał.

I nagle sprawa się rypła.

Włączam kompa i oczom nie wierzę. Włączam telewizor w sypialni, ten obok kompa, i nadal nie wierzę, tym razem uszom również. Przeskakując wylegującą się między pokojami sunię, włączam drugi telewizor. Zastanawiam się, czy nie odpalić laptopa służącego jako monitor na działce. Za dużo roboty. Schowany głęboko wśród rzeczy działkowych w pawlaczu, czeka na wiosnę.

Kto przeżył tamten czas już wie – zamknięto cmentarze! W piątek o 15.00 szef rządu oznajmił, iż cmentarze zostaną zamknięte z powodu oczywiście wirusa.

Telewizory jakoś to przetrzymały. Wszystkie stacje równo straszyły zagrożeniem epidemiologicznym obecnym na miejscach wiecznego spoczynku. Porozumienie ponad podziałami. Gorzej z internetem. Tu bowiem odzywał się lud. Naród. Polski. Jedyny na świecie, który w tak uroczysty sposób raz do roku czci zmarłych.

Naród klął. Naród się wściekał. Naród ciskał błyskawice. Naród kipiał ze złości. Zgrzytał zębami. Pieklił się. Świrował. Wariował. Wpadał w szał.

Oczywiście najpopularniejszą opinią było twierdzenie, iż nawet słynna polska komuna nigdy tego święta nie tknęła, a wirus owszem. W towarzystwie oczywiście rządu, który jest wykonawcą woli zarazy.

Cmentarze miały być zamknięte o północy. Do tego czasu było jeszcze sporo czasu. Syn przez telefon zadał jedno pytanie:

  • Jedziemy dziś na cmentarz?

  • Jasne.

  • Ale ja mogę dopiero po dwudziestej drugiej...

  • Nie szkodzi. Do północy zostaną jeszcze dwie godziny.

W tym samym mniej więcej czasie moja koleżanka przebywała na cmentarzu i porządkowała grób męża. Wokół niej kręciło się kilka osób czyniących swa powinność wobec zmarłych.

Kiedy zgarnęła z ziemi stare liście, starą trawę i kilka papierków po diabli wiedzą czym (bo skąd się wzięły na cmentarzu), wyprostowała się i zobaczyła zjawisko nadprzyrodzone.

Tłum.

Na cmentarzu.

Idący.

Maszerujący.

Z torbami pełnymi zniczy.

Z chryzantemami w doniczkach.

Z wiązankami w dłoniach.

Ze wściekłością na twarzach.

Stanęła jak wryta. Pusty jeszcze przed chwilą cmentarz wypełnił się narodem. Zakotłowało się również wokół grobów wokół grobu jej męża. Obok niej oczywiście też. Jako że kobieta przestrzegała ściśle zasad sanitarnych, chodziła w maseczce, unikała zgromadzeń i często myła dłonie, nie wiedziała, co ma czynić. Rodziny zmarłych z sąsiednich grobów tłoczyły się coraz gęściej wokół marmurów i lastriko. Niebezpieczeństwo przesłania wirusa wzrosło o, zaraz, tu jest pięć osób, tu cztery, tu osiem.... każda to 100% zagrożenia, zatem...

Matematyka wyższa.

Koleżanka szybko zebrała śmieci do starej reklamówki i równie szybko ruszyła w stronę kontenera, omijając po drodze świąteczny tłum rozsiewający zarazę wokół. Przy śmietniku spotkała sąsiada.

  • Co tu się dzieje? - zapytała stłumionym przez maseczkę głosem.

  • To pani nie wie? - zdziwił się sąsiad. - O północy zamykają cmentarze. Właśnie w telewizorze ogłosili.

  • Ojej, a ja mężowi jeszcze znicza nie zapaliłam!

  • To leć pani i zapalaj! Obowiązek wobec zmarłych musi być wypełniony. Bo inaczej będą straszyć!

I tu koleżanka przypomniała sobie, że kupione z okazji święta znicze miały być zapalone dopiero w niedzielę. Spokojnie leżą sobie w torbie na balkonie. Trzeba zatem biegiem do domu, wziąć je i wrócić.

Tak też zrobiła. Pokonała strach przed zarażeniem. Wróciła na cmentarz pełen ludzi. Przeszła przez tłum potencjalnie roznoszących zarazę i przed północą wypełniła obowiązek. Żeby mąż nie straszył.

Natomiast mój syn, jadąc obok innego cmentarza jeszcze przed piętnastą, praktycznie nie zwrócił uwagi na parking. Kiedy wracał około 17.00, musiał stać w korku. Parking był pełny. Okoliczne uliczki również, a skrzyżowanie zablokowane przez innych chcących dojechać na cmentarz. Policjant kierował ruchem, bo sygnalizacja świetlna nie dawała rady.

O 22.00 zaparkowaliśmy przed naszym cmentarzem. Stało już tylko kilka aut. Wyciągnęliśmy torby ze zniczami, wiązanki i żywe chryzantemy. Syn kupił je przed dwudziestą drugą na targowisku. Tam handel rzeczami związanymi ze świętem trwał ponoć do północy.

Bramą główną, tą od konduktów pogrzebowych weszliśmy na cmentarz. Dotarliśmy do grobu moich rodziców. Na sąsiednim syn postawił lampę akumulatorową, która oświetliła grób. Ustawiliśmy kwiaty, zapaliliśmy znicze.

  • A teraz wyciągaj telefon i nagrywaj film – wydałam polecenie.

Wokół panowała cisza. Ludzi była już garstka. Można by ich uznać za zombi, bo pojawiali się między grobami. W powietrzu unosił się zapach chryzantem i zapalonych zniczy. Stały praktycznie na każdym grobie. Trzeba było mocno wysilić wzrok, by dostrzec jakiś pusty, bez świątecznej dekoracji.

Kiedy jeszcze lubiłam cmentarze, bo nie kojarzyły mi się z utratą bliskich, we Wszystkich Świętych przychodziłam na nie właśnie wieczorem. Patrzyłam na migające lampki, bo tak nazywaliśmy znicze i oddychałam zapachem świeżych kwiatów...

Dzięki rozporządzeniu, zarządzeniu, czy cholera wie czym, rządowemu o zamknięciu cmentarzy znowu poczułam się jak nastolatka.

Następny dzień upłynął mi na oczekiwaniu na sms-y. Moja rodzina w postaci syna i jego rodziny postanowiła nie odpuszczać i zmarłych członków rodziny synowej odwiedzić. Zgodnie z planem.

  • Nie będzie nam tu żaden rząd planów psuł! - ryknęło jeszcze poprzedniego dnia młode pokolenie. - Jak trzeba będzie to przeskoczymy przez cmentarny płot, młodego ( wnuka – przypis mój) przerzucimy i znicze zapalimy!

Poparłam. Skakanie przez płot to polska specjalność. Kiedyś taki jeden skoczył na teren zamkniętej stoczni i zaczęła się wolność. Może jak moi skoczą na teren zamkniętego cmentarza, wolność powróci.

Niestety, nie skoczyli. Nie musieli. Okazało się, że małe wiejskie cmentarze zamknięte nie były. Część z nich w ogóle bram do zamknięcia nie miała. Część znajdowała się zaraz za kościołem i chcąc je zamknąć, trzeba by zamknąć wejście do świątyni. A tych rozporządzenie, zarządzenie czy dekret nie obejmował. Policji ani ORMO do pilnowania też nie było. A jeśli przez przypadek przejeżdżała obok, to olewała żywych i umarłych.

W internecie przez całe dwa dni – sobota i niedziela - pojawiały się informacje o otwartych bocznych furtkach. Przemknęły co prawda dwie lub trzy informacje o interwencji sił porządkowych, bo ktoś wlazł i nie chciał wyleźć, ale ginęły w powodzi fotek z otwartymi bramkami.

I tak minęło wielkie narodowe święto...

   Epilog

  • Babciu, co oznacza słowo narodowy?

  • Narodowy szpital, narodowa maseczka, narodowe święta, narodowe szczepienie, narodowa kwarantanna.... nie wiem wnusiu.... Kiedyś to było fajne słowo....

















piątek, 13 sierpnia 2021

Jak pisałam bloga - pandemicznych wspomnień część VI

 


Kiedy rozpoczęła się narodowa kwarantanna, a było to 12 marca 2020 roku, postanowiłam, że na swoim blogu będę codziennie pisać teksty o własnych przeżyciach związanych z tym wydarzeniem... Oprócz poczucia obowiązku wobec przyszłych pokoleń, żeby wiedziały jak to ongiś bywało, pisanie spełni wobec mnie funkcję terapeutyczną. W końcu mam być zamknięta na 48 metrach, kwadratowych rzecz jasna, przez... przez.... może dwa tygodnie... A potem trwało, trwało, trwało.... 


2 maja 2020 sobota

Wczoraj napisałam ostatni tekst na bloga. Numer 50 o narodowej kwarantannie. Według mnie właśnie się skończyła.

Rano wstałam około 8.30. Ubrałam się w zestaw psi i wyprowadziłam Kulkę na trawnik przed blok. Po powrocie nakarmiłam ją, zrobiłam sobie kawę... nie pamiętam już, czy wymyłam ręce.…

Tak od dziesięciu lat zaczynam każdy poranek. Dlaczego stał się taki szczególny podczas kwarantanny?

Nie wiem. Nie rozumiem.

Dlaczego przestałam pisać o wirusie?

Ja wiem, a wy dziennikarze, fotoreporterzy i inni kształtujący oblicze polskich mediów?

Dlaczego przestaliście pisać o zarazie, która ponoć ma zabijać ludzi i wykańczać gospodarkę?

Wybory prezydenta.

Oto polityka przebiła temat ludzkiego życia.

Już nie koronawirus mieszka w naszych lodówkach, szafach i szufladach.

Teraz to wyłaniają się z nich politycy.

Nie tylko kandydaci na urząd prezydenta.

Pełno jest innych.

Mądrych.

Sprawiedliwych.

Prawych.

Dlaczego zniknął temat ludzkiego życia, które ponoć jest? było? będzie? zagrożone. Czyżby przeprowadzenie wyborów zlikwidowało wirusa?

Wychodzi na to, że tak...

Polska prekursorem w walce z wirusem!

Wybory na prezydenta najlepszym środkiem na zarazę!

Nie, nie będę brała w tym udziału. To wszystko mi brzydko pachnie. I te wybory, i ten wirus. Patrzę na polityków, którzy nie przestrzegają narzuconych narodowi zasad postępowania i zastanawiam się – dlaczego oni nie boją się koronawirusa? Skąd u nich taka pewność, że nie zachorują? A może ten wirus wcale taki straszny nie jest?

Po południu wychodzę z psem na spacer. Pół setki dni temu na ulicach nie było nikogo. Teraz jest już normalnie.

Jedynie łomżyński szpital milczy. Straszy nie zarazą, ale pustką, do której normalnie chorujący na nowotwór, serce, wątrobę i nerki pacjent nadal wejść nie może. Leczy się tam chyba dziesięć osób chorych na zarazę, której polscy politycy zupełnie się nie boją....



niniejszy tekst powstał w oparciu o felietony pisane przeze mnie na moim blogu https://ciociagrazynka.blogspot.com/ od 13 marca do 1 maja 2020, zamieszczone również osobno pod adresem https://narodowakwarantanna.blogspot.com/


PS. Od 1 czerwca łomżyński szpital zaczął powoli wracać do życia....




wtorek, 10 sierpnia 2021

Jak pisałam bloga - wspomnień pandemicznych część V


Kiedy rozpoczęła się narodowa kwarantanna, a było to 12 marca 2020 roku, postanowiłam, że na swoim blogu będę codziennie pisać teksty o własnych przeżyciach związanych z tym wydarzeniem... Oprócz poczucia obowiązku wobec przyszłych pokoleń, żeby wiedziały jak to ongiś bywało, pisanie spełni wobec mnie funkcję terapeutyczną. W końcu mam być zamknięta na 48 metrach, kwadratowych rzecz jasna, przez... przez.... może dwa tygodnie... A potem trwało, trwało, trwało.... 

23 kwietnia 2020 czwartek

Piszę tekst nr 42. A to oznacza, że narodowa kwarantanna liczona przeze mnie tyle trwa. Właśnie następuje zjawisko zwane odmrażaniem gospodarki. Staram sobie zrobić przysłowiowe jaja z dopuszczeniem do ruchu w lesie istot na dwóch nogach. A to się zwierzyna zdziwi, no nie?

Kończą się moje swobodne spacery z sunią. Piętnastometrowa smycz treningowa zostaje schowana. Wraca smycz automatyczna. Kulka jest zdziwiona. Zaczyna tęskni ć za poprzednia swobodą. Ludzi wokół coraz więcej. Naród wychodzi z mieszkań niczym bohaterowie filmu „Surogaci” po awarii ich robotów, znaczy się surogatów. Większość zamaskowana, czyli w przesławnych maseczkach. Lub chustkach na twarzy. Lub kominiarkach kojarzących się z filmami kryminalnymi lub tymi o terrorze. Niekoniecznie wirusowym.

Rozmawiamy na spacerze. Normalnie. Moi znajomi emeryci nie narzekają. Fajnie było. Wreszcie opróżnili barek z pozostałości. Procentowych. Przy okazji potańczyli. Wesoło było.

Nie wszystkim. Znajoma emerytka nadal jest ciężko przerażona i nie chce rozmawiać. Odsuwa się ode mnie na odległość przekraczającą przepisowe dwa metry. Mówi, że wirus jest po to, by wybić starsze pokolenie. To zmowa młodych, co to władzę, pieniądze i wszelkie spadki chcą zagarnąć.

Aha, czyli w tę stronę idą teraz teorie spiskowe.

Próbuje jej wyjaśnić, że na takiej mnie to nikt się nie dorobi. Emerytura nie jest dziedziczna. Znajoma nie wierzy, że nie posiadam majątku. Każdy coś posiada.

Tak, mam psa. Gdyby dopadł mnie wirus, pewnie wylądowałby w schronisku...

Dobrze, nie będę się z ludzi nabijała. Każdy ma prawo do orgazmu.... choroba, co mnie napadło z tym orgazmem...

Po raz pierwszy od czterdziestu dni idę do sklepu. Nic się nie zmienił. Sklep. Jakaś pleksa tylko wisi nad głową kasjerki.

Pomidory takie same. Nawet marchewka się nie zmieniła. Pomyślałam, że kupię cukier i sprawdzę, czy nadal słodki. Zrezygnowałam. Cukru używam niewiele lub nawet wcale. Nie będę chomikować. Gorzały pędzić nie umiem.

Pieniądze też takie same. Oczywiście, preferowana opłata kartą. Tyle tylko, że w portfelu zalega mi gotówka wybrana z bankomatu na początku kwarantanny na wypadek... Właśnie... Wypadek czego? Trzeba się jej pozbyć. Płacę gotówką. Dostaję resztę.

Na monetach i banknotach też wirus żyje. Pięć złotych, co ja mówię, dziesięć groszy, no nie, jeden grosz reszty może stać się przyczyną tragedii czy popadnięcia w chorobę.

W telewizji coraz więcej relacji ludzi, którzy koronawirusa przeżyli. Straszna choroba. A przechodziłaś kobieto „różyczkę” w wieku 18 lat, albo „świnkę” w wieku 36? O anginie z temperaturą 40 stopni zapomniałaś? A co ty wiesz o rzyganiu po operacji przez całą dobę?

Uwaga, uwaga! Kto zna przyjemną chorobę?! Ręka do góry!

Też, z pewną taką nieśmiałością, dziennikarze zaczynają szukać osób, które w czasie zarazy chorowały nie na zarazę. Nastawienie służby zdrowia na wirusa spowodowało, iż zapomniano o innych chorobach.

Nie słychać o zawałach, udarach, złamaniach nóg lub rąk, o ataku kamicy nerkowej lub żółciowej... Słowem – świat choruje tylko na wiadomą chorobę.

Piszę tekst o pustym jednoimiennym szpitalu w Łomży. Na 476 łóżek – około dwudziestu zajętych.

Mam coraz więcej wątpliwości...

A teksty blogowe piszą się praktycznie same... jest się z czego pośmiać.

Aha, najważniejsze – wybory zaczynają górować nad małym, wrednym hitlerkiem. Proporcje: 70/30 dla polityki w telewizji i internecie.

niedziela, 8 sierpnia 2021

Jak pisałam bloga - wspomnień pandemicznych część IV

 


Jak pisałam bloga - wspomnień pandemicznych część IV

Kiedy rozpoczęła się narodowa kwarantanna, a było to 12 marca 2020 roku, postanowiłam, że na swoim blogu będę codziennie pisać teksty o własnych przeżyciach związanych z tym wydarzeniem... Oprócz poczucia obowiązku wobec przyszłych pokoleń, żeby wiedziały jak to ongiś bywało, pisanie spełni wobec mnie funkcję terapeutyczną. W końcu mam być zamknięta na 48 metrach, kwadratowych rzecz jasna, przez... przez.... może dwa tygodnie... A potem trwało, trwało, trwało.... 

9 kwietnia 2020 zwartek 

Coś się ruszyło. Nareszcie. Są jakieś tematy do omawiania na blogu. Rośnie liczba teorii spiskowych. Jedna lepsza od drugiej. Dzięki nim wiem już, co to technologia 5G. To znaczy dalej nie wiem, ale wiem, że takie coś jest.

Kolejny film. Kolejna książka. Kolejna płyta winylowa.

Każdego dnia wstaję około 8.30, myję dłonie, wskakuję w psi zestaw ubraniowy(kurtka i spodnie na piżamę) i wyprowadzam Kulkę na trawnik przed blokiem. Po powrocie myję dłonie, karmię psa, robię kawę, wskakuję ponownie do wyra. Piję i czytam książkę. Po godzinie podnoszę się z wyra, myję dłonie.... aha to już było...

Jest.

Każdego dnia.

O, doszło coś nowego!

Myję dłonie, a potem je kremuję!

W sobotę syn przynosi zakupy.

Na osiedlu nadal ludzka cisza.

Odzywa się przyroda.

Słyszę ptaki.

Tak, na wielkiej betonowej wsi słyszę ptaki. Wróble się pojawiły. Nieśmiało spod ziemi wychodzą pierwsze rośliny i nie jest to trawa. Ludzie mówią na to chwasty. Choroba, nie wiedziałam, nie takie tu rosną. No tak, załatwiają je kosiarki na paliwo ciekłe.

Czyżby zaczęło mi się podobać....

Jeszcze raz czytam wypowiedź Olgi Tokarczuk na temat obecnych czasów. Dla niej kwarantanna nie jest nieszczęściem... ma gdzieś zamknięte galerie handlowe. Ja chyba też. Świat przed kwarantanną był nienormalny?

Wychodzę z psem na spacer.

Trawa.

Ptaki.

Wiatr.

Słońce.

I zakaz wchodzenia do lasu.

I zamknięcie cmentarzy.

Przyroda jest mądrzejsza od ciebie człowieku.

Może właśnie robi z tobą porządek.

Jeśli tak, to zasłużyłeś sobie na to.


16 kwietnia czwartek

Żadnego kłopotu z pisaniem bloga. Żadnych stanów i epizodów depresyjnych. Wprost przeciwnie. Coraz więcej uśmiechu. Nie da się ukryć. Koniec jest bliski. Czego? No, zawsze coś się kończy.

Na przykład to...

W ciągu minionego tygodnia mieliśmy wiadomą rocznicę. Smoleńską. Najważniejsze osoby w państwie pojawiły się na niej bez maseczek, rękawiczek i blisko siebie. Oczywiście, że o tym napisałam. Jeśli wodzowie nie przestrzegają zasad, znaczy się nie boją.

To dlaczego ja się mam bać!? Bo mi ktoś każe? O takiego, też się nie będę bała!

Potem były święta. Też napisałam. Nie wiem, kto wymyślił, że święta muszą być spędzane w gronie rodzinnym, bo inaczej to jesteśmy w stanie wody poniżej poziomu morza. Długo przez telefon rozmawiałyśmy na ten temat z koleżanką. Do tego doszła sprawa tych jakiś video przez laptopa. Nie korzystamy z opcji pozwalającej oglądać się wzajemnie. Zaraz, zaraz, nie zawsze. Jeżeli ktoś się umówi na rozmowę z widokiem na nas, owszem, taka opcja jest. Ale tak sobie, nagle?

Nigdy w życiu.

Właśnie teraz siedzę przy laptopie. Pora jak na mnie wczesna, tako koło 10.00. Fryzura nocna. Koszulka też nocna. Brak sztucznej szczęki. Cera w starcze plamy.

I ktoś ma mnie taką oglądać?

Dlatego z wynalazków pozwalających oglądać człeka w każdej chwili nie korzystam.

A tak w ogóle to ta kwarantanna niewiele w moim życiu zmienia. Jestem takim wodnikiem - samotnikiem. Mieszkam sama, znaczy się z psem. Nie pracuję. Do restauracji nie chadzam. Do kościoła też nie. Obfitego życia towarzyskiego nie prowadzę. Po sklepach w celu kupienia czegoś tam na jakąś tam poprawę humoru nie chodzę. Podstawowe potrzeby mam zapewnione. Oczywiście szkoda bezpośrednich kontaktów z innymi ludźmi. Oczywiście szkoda tych, którym kwarantanna rujnuje życie. Nie należę do nich.

Siedzę w domu i czekam, czy mały, wredny hitlerek mnie dorwie, czy też nie.

A na to już wpływu nie mam. Zawsze może wpaść przez uchylone okno lub znaleźć się na opakowaniu mleka dostarczonego przez syna w sobotę.

Poza tym wreszcie na Okęciu wylądował samolot. Antonow się nazywa. Też napisałam bloga o tym. Wiekopomne wydarzenie. Po obejrzeniu filmy „2012” myślałam, że takie podniebny kolos to wymysł scenarzystów z Hollywood, a tu proszę – istnieje naprawdę. Córka widziała go na żywo. Nawet katar załapała. Szybko kazałam jej łykać aspirynę, żeby ludzie nie myśleli, iż ma wirusa.

I sprawa, o której postanowiłam nie pisać na blogu. Oczywiście w ilościach nałogowych, czyli każdego dnia. Czasami coś przemyciłam.

Polityka.

Wybory.

Na początku narodowej kwarantanny temat wyborów, co to mają się odbyć 10 maja zniknął. Potem pojawiał się sporadycznie. Z pewną taką nieśmiałością, można rzec. W ciągu kolejnych dni zaczął zajmować coraz więcej miejsca, obok zarazy oczywiście.

Właśnie obserwuję niezwykłe zjawisko. Tematyka wyborów zajmuje coraz więcej miejsca, wirusa – coraz mniej. Najpierw było to 10% do 90 %. Na dzień dzisiejszy 50/50 z tendencją wzrastającą w stronę wyborów.

Wydaje się, że to idealny temat na bloga.

Nic z tego. O wyborach pisać nie będę. Dlaczego? Bo wszyscy piszą. A ja orgazmu z powodu wyborów nie zamierzam dostać.

Wolę sposób tradycyjny, chociaż już zapomniałam, co to jest. Ten orgazm rzecz jasna.

środa, 4 sierpnia 2021

Jak pisałam bloga - wspomnień pandemicznych część III

 


Jak pisałam bloga.... wspomnień pandemicznych część III 


Kiedy rozpoczęła się narodowa kwarantanna, a było to 12 marca 2020 roku, postanowiłam, że na swoim blogu będę codziennie pisać teksty o własnych przeżyciach związanych z tym wydarzeniem... Oprócz poczucia obowiązku wobec przyszłych pokoleń, żeby wiedziały jak to ongiś bywało, pisanie spełni wobec mnie funkcję terapeutyczną. W końcu mam być zamknięta na 48 metrach, kwadratowych rzecz jasna, przez... przez.... może dwa tygodnie... A potem trwało, trwało, trwało.... 


26 marca czwartek 2020


Podstawowym problemem mego życia na kwarantannie, nazwanej przeze mnie „narodową” w przeciwieństwie do tej prywatnej, przymusowej, jest nadal znalezienie tematu na bloga. Oczywiście mogłabym pisać o swoim strachu, niekiedy przerażeniu. Nic z tego. W pisemnym wyrażaniu uczuć o charakterze negatywnym nigdy nie byłam dobra. No, może czasem jakiś smętny wiersz napisałam. Ale nagrody dostawałam za twórczość radosną. Pisanie było zawsze dla mnie specyficznym odreagowaniem. Jak coś napisałam z tzw. jajem, to od razu mi się humor poprawiał.

Po dwóch tygodniach życia w zamknięciu (ha ha, a myślałam, że to będą tylko dwa tygodnie), zakres tematyczny pisanych tekstów jest bardzo ograniczony.

W internecie ciągle to samo. Ktoś rzucił hasło, że w jego bloku ktoś jest na kwarantannie prywatnej i trzeba blok omijać. Oczywiście, że o tym przykładzie debilizmu skrajnie wrednego piszę.

Rusza tzw. zdalne nauczanie. System siada. Też o tym pisze.

Nieustannie czytam i analizuję teorie spiskowe. Jest ich coraz więcej i są coraz ciekawsze. Wszak naród, nie tylko polski, siedzi zamknięty w domu i wymyśla, korzystając z zasobów internetowych skąd wzięła się „zemsta nietoperza” lub „mały, wredny hitlerek”, jak ja zarazę nazwałam.

Wprowadzam w swoim życiu kilka zmian. Na dłuższy spacer z Kulką wychodzę wieczorem. Cisza i spokój. Nikogo na horyzoncie. Gwiazdy nade mną i wszystkie ścieżki pode mną. Puste. Opuszczone. Zarastające... Nie, chyba nie... Oprócz ciszy panuje susza. Trawnik pod blokiem był bardziej zielony w czasie, co zimą być powinien. Teraz wysycha.

Może by tak bloga o tym?

Moja sunia na spacerze jest wyjątkowo spokojna. Wpadam na pomysł i biorę ze sobą smycz treningową. Taką, co ma piętnaście metrów. Używam jej jedynie na plaży, kiedy jedziemy do Ustki. Jako że Kulka musi być na smyczy, po osiedlu, nawet pustym, nie biega swobodnie. Będąc na takiej smyczy – czuje się jak na wolności. Zaliczamy górkę, wszystkie alejki, rzucamy patykiem, łapiemy go... To znaczy ja rzucam, sunia łapie. Rzut wychodzi mi fatalnie. Jasne, przecież pchałam kulą i rzucałam dyskiem. Oszczepem nigdy nie potrafiłam.

Zmieniam również coś w rozkładzie dnia. Po powrocie z nieco już krótszego spaceru popołudniowego, nie oglądam filmu. Szykuje kawę, ciastko i kieliszek czegoś procentowego. Siadam na balkonie. Oczywiście, że się ubieram. Włączam adapter, nazywany również gramofonem i słucham starych płyt winylowych.

Winyl trzeszczy, ale taki jego urok. Czasami się zacina. Wtedy wystarczy popchnąć rączkę z igłą do przodu i muza nadal leci. Czasami sam przeskoczy. Tak jest w przypadku jednej piosenki na starej „Ciemnej stronie księżyca” grupy Pink Floyd. „The wall” jest bez zakłóceń. Ale tylko dlatego, że to reedycja. Doczekałam bowiem czasów, kiedy stare płyty winylowe nagrywane są na nowo. „Ścianę” dostałam od swoich dzieci pod choinkę.

Moje kwarantannowe postanowienie – każdego dnia jedna płyta – przerażają mnie w momencie, kiedy przeliczyłam płyty. Mam ich pięćdziesiąt.

Tyle dni ma jeszcze potrwać ta kwarantanna? Tyle dni mam siedzieć w domu? Znowu przerażenie i strach.

Na szczęście Krzysztof Klenczon śpiewa „Hej Johnny Walker! Dla bezdomnych dom” (piosenka „Port”), a ja przypominam sobie, że ów pan, znaczy się ten Johnny jest w barku. Może uda się przerwać. A jak zabraknie... sklepy monopolowe otwarte.

Dziwnie no nie? Człowiek może wyjść z domy tylko w uzasadnionym przypadku, po takie zakupy pierwszej potrzeby na przykład, a taki monopol otwarty. Artykuł pierwszej potrzeby?

Był to pierwszy nonsens całej kwarantanny, który odkryłam. Nie, bloga o tym nie było. Jeszcze by sklep zamknęli. Sąsiadka w nim pracuje. Kobieta straciłaby pracę, umarła z głodu.... Dobra, dobra, nie o sąsiadkę mi chodzi.... już ściemniać nie będę. O taką polską gospodarkę chodzi. O wysokie podatki ze sprzedaży tego alkoholu chodzi. Szkoły się z tego utrzymuje. Nauczycielom pensje płaci. Nie będzie picia, nie będzie forsy.

Tak więc słucham tych płyt winylowych i oglądam oczywiście filmy z kaset VHS i płyt DVD. Oj, kiepska jakość produktów. Kaseta jeszcze jako tako, ale kilka już muszę usunąć, bo albo obrazu nie widać, albo głosu nie słychać. Z DVD jest jeszcze gorzej. Jedna rysa i nici z projekcji. Do kosza. Którego? Tego z plastikiem, czy na odpady zmieszane?

Aha, powinnam odnieść do Punktu Selektywnej Zbiórki Odpadów Komunalnych. Teraz, w czasie kwarantanny?

Odpuszczam sobie likwidację płyt.

Udaję się na rozmowę z Johnnym. Na balkonie.


2 kwietnia czwartek

Oczko. Według mego liczenia – dwudziesty pierwszy dzień narodowego siedzenia na du...

Odkrywam, że żyję ekologicznie. To znaczy ja w ogóle żyję ekologicznie. A teraz to już podwójnie. O tym bloga piszę. Nie wspominam o stanie kasy. Własnej. Czyli konta.

Zakupy robi mi syn. W soboty podwozi i wnosi do domu. Z paragonem. Wszystko zgodnie z dostarczonym drogą elektroniczną spisem. Artykuły pierwszej potrzeby.

Minęły właśnie dwa tygodnie od wpłynięcia na konto mego stypendium z ZUS-u zwanego emeryturą. Robię przelew synowi i odkrywam rzecz niesłychaną.

Mam pieniądze.

Zaoszczędziłam.

Dokonuję analizy wydatków.

To mi potrzebne. Tamto nie.

Tego nie kupuję, tamto kupuję.

To znaczy syn kupuje, bo mu każę.

Odkrycie na miarę Kopernika.

Człowiekowi do życia nie potrzeba wiele.

Dzwonię do koleżanki, by się swym odkryciem podzielić. Twierdzi, że jeszcze nie zrobiła takiego rachunku, ale chyba jestem bliska prawdy.

Druga koleżanka wie o tym od dawna. Choroba nie pozwala jej na częste odwiedzanie sklepów. Potwierdza, że człowiekowi nie trzeba wiele. Ona akurat więcej wydaje na lekarstwa niż na żarcie. No właśnie, kto powiedział, że każdego dnia rano muszę jeść ciepłe bułeczki, popijając kakao? A taka owsianka na mleku nie wystarczy? I zdrowo i tanio.

Mnie tam wystarczy. Kaszę manną na mleku też lubię.

Moja córka nie lubi.

Staję na wadze.

Rety! Cztery kilo mniej!

Akurat w przypadku mojej wagi to niewielki ubytek, ale zawsze coś.

W internecie ostrzegają, że siedząc w domu łatwo można przytyć. Jestem tego zaprzeczeniem.

Ciekawe, dlaczego nie tyję mając wrodzone skłonności do tycia? Może od tego częstego mycia rąk? Tłuszcz zmywam... Od jazdy na rowerku stacjonarnym? Od wyjątkowo długich spacerów z psem?

Kolejną zmianę dostrzegam podczas mierzenia poziomu cukru. Tak, mam cukrzycę. Taką, jaką mają otyli ludzie 60+.

Poziom cukru – wyjątkowo jak na mnie niski.

Nie wierzę.

Prowadzę obserwację dwa razy dziennie.

Palce mnie już od kłucia bolą.

Nadal to samo.

Synowa twierdzi, że to od wyjątkowo regularnego sposobu odżywiania się.

Nie ta się ukryć. Obecnie jem o tych samych porach. Jem ekologicznie, o czym było wcześniej.

Czy się denerwuję?

Oczywiście. Bywam wystraszona i przerażona. Zwłaszcza po wysłuchaniu programu informacyjnego w którejś z tv lub przejrzeniu stron internetowych.

Zdarza się jednak coraz rzadziej. Celowo unikam częstego kontaktu z wiadomościami. Tak metoda na opanowanie własnej psychozy, żeby w nią nie wpaść po same uszy.

W laptopie najczęściej sprawdzam, ile osób przeczytało mego bloga.

Słowem – nerwy jeszcze na wodzy...

Jak jeszcze długo?

Kiedy mnie puszczą, tak jak sąsiadkę?

W jaki sposób spanikuję?

Będę płakać? Muszę do listy zakupów dopisać chusteczki higieniczne....

Wytłukę naczynia?

Nakrzyczę na psa?

O, i to jest właśnie powód do niepokoju....

Zbyt duży spokój...

Typowa cisza przed burzą.