poniedziałek, 30 marca 2020

Narodowa kwarantanna XVIII – Kwarantanna na niby?


film na dziś "Skazani na Shawshank"

Zacznijmy od tego, że przestawianie zegarów to totalna głupota. Jeszcze przez tydzień, a może i więcej, będę wstawała normalnie, czyli o 8.30 (9.30) i chodziła spać też normalnie o 23.00 (24.00). Nie tylko ja. Mój pies też będzie funkcjonował według tzw. starego czasu. Ponoć na szczęście ma to się niedługo zmienić i niczego nie będziemy przestawiać. Proszę o jak najszybszą zmianę, bo w moim wieku każda zmiana jest poważna.

Do tego wczorajszy dzień był pierwszym ze zmianą pogody, co już w moim wieku jest równie kłopotliwe jak zmiana czasu. Zrobiło się zimniej. Z jeden strony dobrze, bo przestałam kichać i pod wieczór przemówiłam ludzkim głosem. Wiosenne alergeny atakują mi nos i krtań.

Wieczorem coś zaczęło z nieba padać. Nawet trochę biało się zrobiło. Normalnie przy takiej pogodzie wyszłabym z psem tylko przed blok.

Ale przecież normalnie nie jest.

Ubrałam się na zimowo i wyszłyśmy na spacer.

Pogoda nie była ciekawa. Wiał dość mocny wiatr. Padał deszcz ze śniegiem. Opad z nieba nie mógł tak do końca zdecydować się, czy padać, czy nie. Machnęłam ręką. Codzienna porcja spaceru być musi.
I tak sobie szłam z Kulką. Ostre igiełki zamrożonego deszczu uderzały w nieosłoniętą część twarzy, a ja oddychałam pełną piersią. Czyli głęboko i obficie. Chwilami płucami, chwilami przeponą. Jaka radocha!

Niewiele człowiekowi do szczęścia potrzeba... Zwłaszcza takiemu, co zgodnie z zaleceniami siedzi w domu.

Bo dziś będzie o tym siedzeniu.

Właśnie wczoraj zadzwonił do mnie kumpel z pytaniem: „Co u ciebie?”. U mnie rzecz jasna nic. U niego zaś radość rodzinna. Z Wielkiej Brytanii, konkretnie ze Szkocji, przyjechał syn. Uznał, że w czasach zarazy lepsze M3 u starych niż cały dom z kumplami. Jak umierać, to na ojczystej ziemi.

„Znaczy się, macie w domu kwarantannę....” - rzekłam zatroskana. Biedny kumpel, siedzi z rodziną - 2+2 na powierzchni 48 metrów, kwadratowych rzecz jasna, podczas gdy ja mam taką powierzchnię tylko dla siebie. I suni.
„E, tam, jaka kwarantanna....” - przez telefon ujrzałam jego uśmiech.

Więc sprawa jest taka.

Syn oczywiście ma zakaz poruszania się po korytarzu, piwnicy i mieście. Jego rodzina zaś jest pod nadzorem epidemiologicznym. Tak się to oficjalnie nazywa. Bo tak właściwie teraz to już nie wiem, co to i po co jest.

Kumpel z żoną codziennie, normalnie na własnych nogach chodzą do pracy. Dziecko, które z nimi mieszka też, bo już skończyło 25 lat i jakoś z domu od starych nie chce się wynieść. Niby wszyscy pracują w biurach, w których nie przyjmuje się interesantów. Są jednak inni pracownicy. I teraz wyobraźmy sobie, że synek jednak ze Szkocji małego, wrednego hitlerka przywiózł. Nie ma siły. Przeniesie go na trójkę mieszkająca razem z nim. Ta trójka przeniesie go do swoich biur, bądźmy optymistami – każdy na, tylko, dwie osoby. Te dwie – liczmy dalej optymistycznie – każda na kolejne dwie....

Stop. Dalej liczyć nie będę. Jestem od literatury i koszykówki, nie od matematyki.

Oczywiście podzieliłam radość kumpla z powodu powrotu synka. Uśmiałam się też w imię solidarności z powodu codziennych wizyt policji pod blokiem kumpla. Zaraz potem o mało nie trafił mnie szlag.

To ja siedzę od blisko dwóch tygodni w domu.

Unikam ludzi.

Z rodzonym synem rozmawiam na podwórku raz w tygodniu.

Na spacery z psem wychodzę wieczorem, by nie stwarzać zagrożenia epidemiologicznego.

Oglądam telewizję, w której na okrągło słyszę „Zostań w domu”.

W tym samym telewizorze mówiono jeszcze niedawno, iż przygotowane są miejsca, w których powracający z zagranicy będą musieli spędzić dwa tygodnie kwarantanny. 

Nawet maseczkę sobie uszyłam.

A tu proszę.... jeden siedzi, reszta chodzi.

Niczego już nie kumam...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz