film na dziś "Skazani na Shawshank"
Zacznijmy od tego, że przestawianie
zegarów to totalna głupota. Jeszcze przez tydzień, a może i
więcej, będę wstawała normalnie, czyli o 8.30 (9.30) i chodziła
spać też normalnie o 23.00 (24.00). Nie tylko ja. Mój pies też
będzie funkcjonował według tzw. starego czasu. Ponoć na szczęście
ma to się niedługo zmienić i niczego nie będziemy przestawiać.
Proszę o jak najszybszą zmianę, bo w moim wieku każda zmiana jest
poważna.
Do tego wczorajszy dzień był
pierwszym ze zmianą pogody, co już w moim wieku jest równie
kłopotliwe jak zmiana czasu. Zrobiło się zimniej. Z jeden strony
dobrze, bo przestałam kichać i pod wieczór przemówiłam ludzkim
głosem. Wiosenne alergeny atakują mi nos i krtań.
Wieczorem coś zaczęło z nieba padać.
Nawet trochę biało się zrobiło. Normalnie przy takiej pogodzie
wyszłabym z psem tylko przed blok.
Ale przecież normalnie nie jest.
Ubrałam się na zimowo i wyszłyśmy
na spacer.
Pogoda nie była ciekawa. Wiał dość
mocny wiatr. Padał deszcz ze śniegiem. Opad z nieba nie mógł tak
do końca zdecydować się, czy padać, czy nie. Machnęłam ręką.
Codzienna porcja spaceru być musi.
I tak sobie szłam z Kulką. Ostre
igiełki zamrożonego deszczu uderzały w nieosłoniętą część
twarzy, a ja oddychałam pełną piersią. Czyli głęboko i obficie.
Chwilami płucami, chwilami przeponą. Jaka radocha!
Niewiele człowiekowi do
szczęścia potrzeba... Zwłaszcza takiemu, co zgodnie z zaleceniami
siedzi w domu.
Bo dziś będzie o tym siedzeniu.
Właśnie wczoraj zadzwonił do mnie
kumpel z pytaniem: „Co u ciebie?”. U mnie rzecz jasna nic. U
niego zaś radość rodzinna. Z Wielkiej Brytanii, konkretnie ze
Szkocji, przyjechał syn. Uznał, że w czasach zarazy lepsze M3 u
starych niż cały dom z kumplami. Jak umierać, to na ojczystej
ziemi.
„Znaczy się, macie w domu
kwarantannę....” - rzekłam zatroskana. Biedny kumpel, siedzi z
rodziną - 2+2 na powierzchni 48 metrów, kwadratowych rzecz jasna,
podczas gdy ja mam taką powierzchnię tylko dla siebie. I suni.
„E, tam, jaka kwarantanna....” -
przez telefon ujrzałam jego uśmiech.
Więc sprawa jest taka.
Syn oczywiście ma zakaz poruszania się
po korytarzu, piwnicy i mieście. Jego rodzina zaś jest pod nadzorem
epidemiologicznym. Tak się to oficjalnie nazywa. Bo tak właściwie
teraz to już nie wiem, co to i po co jest.
Kumpel z żoną codziennie, normalnie
na własnych nogach chodzą do pracy. Dziecko, które z nimi mieszka
też, bo już skończyło 25 lat i jakoś z domu od starych nie chce
się wynieść. Niby wszyscy pracują w biurach, w których nie
przyjmuje się interesantów. Są jednak inni pracownicy. I teraz
wyobraźmy sobie, że synek jednak ze Szkocji małego, wrednego
hitlerka przywiózł. Nie ma siły. Przeniesie go na trójkę
mieszkająca razem z nim. Ta trójka przeniesie go do swoich biur,
bądźmy optymistami – każdy na, tylko, dwie osoby. Te dwie –
liczmy dalej optymistycznie – każda na kolejne dwie....
Stop. Dalej liczyć nie będę. Jestem
od literatury i koszykówki, nie od matematyki.
Oczywiście podzieliłam radość
kumpla z powodu powrotu synka. Uśmiałam się też w imię
solidarności z powodu codziennych wizyt policji pod blokiem kumpla.
Zaraz potem o mało nie trafił mnie szlag.
To ja siedzę od blisko dwóch tygodni
w domu.
Unikam ludzi.
Z rodzonym synem rozmawiam na podwórku
raz w tygodniu.
Na spacery z psem wychodzę wieczorem,
by nie stwarzać zagrożenia epidemiologicznego.
Oglądam telewizję, w której na
okrągło słyszę „Zostań w domu”.
W tym samym telewizorze mówiono jeszcze niedawno, iż przygotowane są miejsca, w których powracający z zagranicy będą musieli spędzić dwa tygodnie kwarantanny.
Nawet maseczkę sobie uszyłam.
A tu proszę.... jeden siedzi, reszta
chodzi.
Niczego już nie kumam...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz