film na dziś "Billy Eliot"
I oto mamy kolejny dzień. Słoneczny.
Właśnie wyniosłam na balkon swoje „świecidełka” czyli lampki
na baterie słoneczne. Podczas wieczornego seansu filmowego oświetlą
mi mrok zarazy.
A teraz do rzeczy.
Pisząc wczorajszy felieton
obserwowałam równocześnie, co też dzieje się w polskiej
oświacie. Miał to być pierwszy dzień nowej, polskiej szkoły.
Dzień „zero” miał pokazać jak bardzo do tzw. zdalnego
nauczania potrzebne są głównie chęci i …. silne nerwy, jak się chwilę potem okazało.
Najpierw minister powiedział
nauczycielom, iż w czasach panowania małego, wrednego hitlerka
powinni pokazać, że nie tylko strajkować potrafią, że do
nauczania młodego narodu się nadają. W sumie źle nie było. Ja
pamiętam ministra, co groził laską strajkującym nauczycielom i
powoływał się na wojenne tajne nauczanie. To brzmiało groźnie. Bo jeśli to była laska niejakiego Kwinty z "Vabanku"?
Potem minister zarządził obowiązkową
szkołę przez internet. Rozporządzenie dotarło również do mnie. Coś nowego, ciekawego.... e
tam, te sam bełkot co zawsze w takich dokumentach – przekazuje,
koordynuje, ustala, wskazuje, zapewnia.
Pisemko dotarło do kuratora, kuratora
dołożył swoje ostre „sprawdzę” i przesłał dyrektorom. Ci z
kolei podrzucili nauczycielom z wyraźnym ostrzeżeniem „Na pewno
sprawdzę!” A wszystko ma wykonywać nauczyciel. Normalna
hierarchiczna zależność. Minister będzie sprawdzał sprawozdania
kuratora, kurator dyrektorów, dyrektor nauczycieli. Bo przecież nie
wystarczy, że taki nauczyciel wyśle uczniowi przez facebook linka do
filmu o rozmnażaniu królika w porównaniu z rozmnażaniem
pantofelka. Taka przesyłka musi być odnotowana w annałach
dyrektorskiego komputera, z dokładnym opisem który rozdział i paragraf podstawy programowej realizuje, jakie cele osiąga i jak to sprawdzić. Znaczy się sprawdzić, czy uczeń się zapoznał i wyuczył. Bo może nauczyciel wysłał uczniowi link do filmu "Kto wrobił królika Rogera"?
Tak więc naród nauczycielki usiadł przy swoich laptopach, często zarekwirowanych pracującemu zdalnie mężowi.
O dziwo, zasiedli też uczniowie! Tego
fenomenu zrozumieć nie potrafię, ale dobrze, że się wydarzył.
Skąd takie moje wnioski?
Bo system padł!
Wszystkiego i wszystkich było za dużo!
Czyż mogło być coś wspanialszego
niż wizerunek narodu spragnionego wiedzy i ludzi pragnący tę
wiedzę przekazywać!
Cieszyć się!
Radować się!
I tak to się wczoraj cieszyłam. Czas
na refleksje przyszedł później.
Nauczyciele skarżyli się głównie na to, że system
nie chce współpracować w momencie przesyłania załączników.
Przypomniały mi się czasy mojej
edukacji....
W pierwszej klasie złamałam nogę.
Przez dwa zimowe miesiące siedziałam w domu. Głównie przy oknie
patrząc na zimowe zabawy kolegów. Ciężko było....
Uczyła mnie mama. A wówczas pierwsza
klasa to była nauka czytania, pisania i liczenia. Nic więcej. W
ramach plastyki robiliśmy dekoracje na choinkę, w ramach muzyki
śpiewaliśmy kolędy... A wiedzę o historii, przyrodzie czy
geografii uzyskiwaliśmy od rodziców. Ci wspominali dzieciństwo,
planowali zasiew na przydomowym ogródku, a potem razem oglądaliśmy
zbierane przez nas widokówki...
Niezwykły źródłem były książki.
Człowiek po prostu czytał, czytał.... Jako nieco starsza uczennica
, już bez złamanej nogi, zakochałam się w podróżniczych
książkach Arkadego Fiedlera i na lekcjach wiedziałam o określonych
krajach więcej niż było to w podręczniku od geografii.
Wiedzę ogólną moje pokolenie
czerpało ze swego otoczenia.
Dziś młodzież powinna ją czerpać z
dostępnych szeroko źródeł. Może wiec warto podrzucić młodym
jedynie kilka linków....
Może warto zaproponować jakiś
projekt obejmujący kilka przedmiotów? Jak chcecie mogę coś wam
podpowiedzieć...
Bo wiecie co, to nie tylko system
operacyjny wczoraj padł.
Wczoraj padł cały system nauczania w
Polsce.
Padły wszystkie nasze podstawy programowe.
Mały wredny hitlerek pokazał nam, że to już koniec istniejącego systemu.
Zamiast ratować stare, myślcie jak wprowadzić nowe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz