film na dziś „Nietykalni”
Dziś nie będzie ani słowa o małym,
wrednym hitlerku.... dziś dla mnie dzień szczególny.... smutny....
dzień refleksji nad przemijaniem, więzi człowieka z człowiekiem,
nad sprawami, które w naszym życiu są najważniejsze....
Rok temu po ciężkiej chorobie zmarła
moja koleżanka.... Część ludzi wokół mnie nie rozumiała,
dlaczego płaczę, dlaczego jestem przygnębiona, dlaczego rzucam
wszystko i jadę 600 km na pogrzeb osoby, która przecież rodziną
nie była....
Właśnie, rodzina....
Przyjęło się w naszej kulturze, że
najważniejsze są więzy krwi, że na rodzinę zawsze można liczyć,
że liczy się głównie ona.
Piękne.
Tak być powinno.
Ale nie zawsze jest.
Nie, nie chodzi mi tu o rodziny
patologiczne i o przemoc domową. Chodzi o zwykłe relacje między
członkami rodziny. Zwłaszcza tymi nieco dalszymi. Często ich po
prostu nie ma. I brak wyraźnych powodów ku temu, by nawiązywać
więź. Często po prostu.... nie nadajemy na tych samych falach. Nie
wyłapujemy w eterze tej samej częstotliwości. Winy nie ma tu
niczyjej. Posiadanie tych samych genów nie tworzy wspólnoty.
Tworzy ją coś nieuchwytnego, coś
tkwiącego w naszej duszy i sercu. Nie w tym mięśniu, które można
wymienić. W sercu opisywanym przez poetów.
Taką rodziną byłą dla mnie
Mariola.... rodziną z wyboru.... siostrą z wyboru....
Poznałyśmy się w szkole podstawowej.
Potem los rzucił mnie 600 km od rodzinnego miasta. Próbowałam
utrzymywać kontakt z dawnymi znajomymi. Początkowo szło nieźle.
Pisaliśmy do siebie listy. Ale potem okazało się, że to ja lubię
pisać, inni mniej.... A Mariola pisała zawsze. Może nie co
tydzień, może znacznie rzadziej, ale pisała....
Spotykałyśmy się najczęściej raz
do roku. Nie, nie byłyśmy typowymi psipsiółkami, co to godziny
bez siebie przeżyć nie mogą. Dzieliło nas przecież 600 km.
A jednak udało się nam utrzymać
znajomość przez 53 lata!
Przez te lata nazbierało się wiele
wspólnych wspomnień.
Kiedyś Mariola przyjechała do mnie ze
swoim synem na urlop. Siedząc w oknie obserwowałyśmy nasze dzieci
bawiące się w piaskownicy na podwórku. W pewnym momencie dzieciaki
zaczęły się okładać łopatkami i sypać piaskiem.
„Interweniujemy?” - zapytałam.
„Nie. Krew się jeszcze nie leje” -
odpowiedziała spokojnie.
„Też racja. Zaraz się uspokoją”.
I tak się stało.
Powiadam to dziś młodym mamom jako
przykład starego wychowania. Niektóre są oburzone.
Pamiętam wyjazdy z mego miasta. Mariola przyjeżdżała na dworzec Wałbrzych Główny. W dworcowej restauracji wypijałyśmy po kuflu ciemnego piwa. Żegnałyśmy się na peronie. Ja wsiadałam w pociąg relacji Szklarska Poręba - Warszawa Wschodnia, Mariola w autobus linii "3".... Było ok. 22.00....
Mariola byłą chyba jedyną osobą w Wałbrzychu, która nie będąc na żadnym meczu koszykówki, znała wszystkich koszykarzy, przebieg meczów i historię tej dyscypliny sportu w moim mieście. Opowiadałam, a ona - słuchała.
Kiedy wspólnie zorganizowałyśmy
spotkanie klasowe 35 lat po ukończeniu podstawówki, nasi koledzy
byli zdziwieni, że udało się nam utrzymać więź przez te lata,
mimo dzielących nas kilometrów.
Po śmierci Marioli składali mi kondolencje. Wiedzieli, że odeszła osoba mi bardzo droga, z którą łączyła mnie więź większa niż wspólne geny.
O tym, kim byli dla nas konkretni
ludzie, dowiadujemy się, kiedy odchodzą.
W tym roku odwiedziłam cmentarz.
Położyłam kwiaty. Zapaliłam znicz. I płakałam. Tak samo jak rok
temu.
Moja żałoba jeszcze trwa.
To prawda , Mariolka była wyjątkową koleżanką . Spotkałyśmy się latem a następnego roku otrzymałam wiadomość , że jest w szpitalu od Ciebie Grażynko a potem smutną wiadomość . Spędziłyśmy czas na wspomnieniach o szkole , o koleżankach i kolegach . Cieszyłyśmy się z naszych wnuków . Ty Grażynko często spotykałaś się z Mariolką , rozumiem Twój smutek i rozpacz . To była wspaniała dziewczyna .
OdpowiedzUsuń