film na dziś "Na szlaku Alleluja"
Tegoroczne przygotowania do świąt
rzecz jasna przebiegały u mnie zupełnie inaczej. W ubiegłym roku
gotowałam, piekłam. Akurat urodził się mój wnuk i święta
spędzaliśmy w powiększonym gronie. Wspólnie święciliśmy jajka,
wspólnie jedliśmy obiad....
Wczoraj przygotowałam jedynie sałatkę
warzywną i babę wielkanocną. Przy kręceniu tej ostatniej (nie
mikserem, własnoręcznie, takim czymś do kręcenia ciasta) dopadły
mnie wspomnienia – wielkanocne.
To było w 1978 roku.... roku
maturalnym. Kończyłam szkołę średnią i byłam zakochana. Na
święta wielkanocne mama wyjechała do sanatorium. Ojciec z bratem
skorzystali z zaproszenia na chrzciny do rodziny w innym mieście. Ja
nigdy nie przepadałam za rodzinnymi zlotami. Złośliwie nazywałam
je sabatami.
Zostałam w domu sama. Kupiłam trochę ciasta. Wędlina w domu była. Wymalowałam jajka. W sobotę wraz ze swym chłopakiem poszliśmy te jaja poświęcić. Umówiliśmy się na wspólne spędzenie świąt.
Pierwszego dnia spotkaliśmy się o
szóstej rano przed drzwiami katedry. Poszliśmy na mszę zwaną
„Rezurekcją”. O tej godzinie we wszystkich wypełnionych po
brzegi kościołach rozbrzmiewały dzwony, a tłum śpiewał „Wesoły
nam dziś dzień nastał”.
Było coś magicznego w tej rannej
mszy.... Słońce właśnie wstawało i przedzierało się z mroków
nocy.... piękna symbolika pięknego religijnego doznania....
Tak się wówczas czułam....
zwłaszcza, że obok stał ukochany....
Po mszy poszliśmy do mego mieszkania i
zjedliśmy skromne świąteczne śniadanie. Po raz pierwszy razem, w
ten szczególny czas, elegancko ubrani zasiedliśmy przy stole. Tylko
we dwoje....
Było uroczyście i błogo.
Zaplanowaliśmy również dalsze
świętowanie. Spotkamy się po wszystkich hecach rodzinnych,
śniadaniach, obiadach, rozmowach z ciociami i wujkami. Oczywiście, że u mnie, wszak chata wolna.
W oczekiwaniu na spotkanie włączyłam telewizor. No nie, bez przesady, całego programu nie
pamiętam. Był wyjątek.
Amerykański film z 1965 roku „Na szlaku
Alleluja”. Komedia westernowa. Ubaw po pachy. Faceci i whisky.
Indianie i feministki. Słowem – siedziałam sama w domu i śmiałam
się do łez.
Mój chłopak przyszedł wraz ze
wspólnym kumplem. Spotkał go na ulicy, kiedy ten prysnął z domu.
Miał dość rodzinnego sabatu. Przygarnęliśmy go pod nasze
skrzydła. Niech człowiek nie będzie sam w te święta.
W sumie nie pamiętam, kto dostarczył
zaopatrzenie w postaci tradycyjnego polskiego „pół litra” . Czy
któryś z panów zwinął rodzinie, czy też ja zapobiegliwie
kupiłam.... W każdym razie procenty były, jajka też, jakaś
odrobina wędliny. Wystarczyło, by usiąść, pośmiać się,
pogadać o przyziemnych sprawach, o szkole, nauczycielach,
zbliżającej się maturze, pogodzie, obgadać innych znajomych i
ponarzekać na rodziców.
Kiedy w butelce pokazało się dno,
postanowiliśmy pójść na spacer. Było już ciemno. W
prowincjonalnym miasteczku tradycyjnie nie było nikogo na ulicach.
Doszliśmy aż do mostu na rzecze będącego równocześnie jedną z
dróg wylotowych z miasta. Humor nam dopisywał i zaczęliśmy machać
do nielicznych ludzi poruszających się samochodami. Kto miał
większy ubaw? Pewnie my. Tamci patrzyli na nas co najmniej dziwnie.
Ktoś się nawet zatrzymał, pytając
co się stało.
„Nic! Wesołych świąt!”
Nie zakumał. Posłał w naszą stronę
wiązankę słowną, którą zwykle stosuje się w przypadku
spotkania z osobą nadużywającą.
Rozstaliśmy się późną nocą. Każdy
poszedł w swoją stronę.
Dziś, kiedy inni pytają mnie o
wspomnienia związane ze świętami, przed oczami mam właśnie tamtą
Wielkanoc. Zupełnie nie wiem dlaczego....
Ukochany wyjechał. Gdzieś mieszka w
Polsce.... Kumpel mówi „Cześć” na ulicy....
Dziś znowu jestem
sama w świąteczny dzień....
Oczywiście, zaraz zrobię jednoosobowe
świąteczne śniadanie i włączę „Na szlaku Alleluja”!
Wesołych Świąt!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz