film na dziś "Wojna światów"
Wczorajszy dzień minął pod znakiem
maseczki na twarz. Pojawiło się wiele teorii o tym, jak nosić,
gdzie nosić i jaką nosić. Ktoś nawet napisał, w jaki sposób z
jednorazowej maseczki zrobić wielorazową. Ponoć ma to sens, bo
Antonow przywiózł (choroba, chyba niedobre słowo, wozi się autem,
jaki wyraz oznacza, że coś przyleciało samolotem.... ) tylko 5 mln
niezbędnej Polakom rzeczy, a naród ma ponad 30 mln obywateli. Poza
tym ciągle nie wiem, czy owe maseczki z Antonowa są wielorazowego,
czy jednorazowego użytku.
Ja mam cztery bawełniane, co to prać
i gotować można. Do tego za pomocą tzw. ręcznika papierowego i
zszywacza biurowego wykonałam dwie, na próbę oczywiście. Kupować
nie zamierzam.
Wczoraj na spacer z psem włożyłam na
siebie bawełnianą. W południe jeszcze szłam jako tako. Wiadomo,
podniecenie, że coś się robi w celu uniknięcia zarażenia innej
osoby. Gorzej było wieczorem.
Wtedy wyszłam z Kulką na dłuższej.
Najpierw zauważyłam, że maseczka ogranicza mi pole widzenia.
Odsłoniłam część nosa, zakrywają jedynie dziurki. W połowie
trasy poczułam, że chyba brakuje mi powietrza. Odchyliłam usta.
Ów, jak dobrze, nareszcie mam tlen! Niestety, ujrzałam ludzi.
Szybko naciągnęłam maseczkę na prawie całą twarz.
I tak też ten spacer przebiegał. Raz
maska na pełną gębę, raz na brodę. Czułam się zniewolona i
zrozumiałam, dlaczego mój pies nie chce nosić kagańca.
Ale mówi się trudno. Takie czasy, że
twarz zasłonić trzeba. Mały, wredny hitlerek wymusza na nas różne
rzeczy. Mam nadzieję, że się przyzwyczaję.
Wczoraj właściwie nic się
szczególnego w moim życiu nie działo. W sieci też nie. Wszędzie
były fotki nowego członka rządu, ale o urodzie innych osób
wypowiadać się nie będę. Sama piękna nie jestem. Sejm znowu
odrzucił poprawki Senatu. Nic nowego. Robi to nałogowo. Pogoda się
poprawiła. Ale deszczu nie ma.
W sumie – dzień jak co dzień na
kwarantannie.
Dlatego dziś będzie trochę o
wirusach, bakteriach i zarazkach. Słowem o tym, co choroby nam
przenosi, roznosi i co jest z nami zawsze i wszędzie.
Bo nie da się ukryć. Małe,
niewidoczne gołym okiem pasożyty (terminologia uproszczona ze
względu na humanistyczne wykształcenie autorki tekstu) są z nami.
Mają je psy, koty, latają w powietrzu, są w pokarmach. Niektóre
są dobre, inne złe. Wszystko zależy między innymi od położenia
geograficznego.
Kiedy Kolumb odkrył Amerykę, a
następnie została ona zasiedlona przez Europejczyków, okazało
się, że ludność tubylcza, niesłusznie nazwana Indianami,
umierała z powodu zarazków przywiezionych przez najeźdźców.
Oczywiście ci nie chorowali, bo jak później udowodniła nauka,
mieli w sobie przeciwciała, których to tubylcy nie posiadali.
Z
późniejszymi chorobami poradziły sobie szczepionki. I radzą sobie
całkiem nieźle dzisiaj.
Z ziemskimi chorobami zupełnie nie
poradzili sobie Marsjanie w książce Wellsa „Wojna światów”.
Tym razem mamy przykład pozytywnego działania maleństw
chorobotwórczych. Kto nie czytał, nich zatem się dowie.
Kiedy wszystkie sposoby unicestwienia
wrogo nastawionych do Ziemian przybyszów z kosmosu zawodzą, okazuje
się, ze można ich unicestwić ziemską bakterią. Potężni
mieszkańcy Marsa padają jak muchy po muchozolu po zetknięciu z
czynnikiem pochodzącym z naszej planety.
I kolejny przykład. „Dzień
niepodległości” amerykański film z gatunku s-f. Też wrogowie z
kosmosu atakują Matkę Ziemię. Posiadają nie do przebicia osłonę
swoich statków kosmicznych. Dwójka śmiałków Will Smith i Jeff
Goldblum dociera do statku – matki wrogów i wszczepia mu wirusa.
Oczywiście, że komputerowego, ale w końcu jesteśmy w XXI wieku i
wirus postać może mieć różną lub nie mieć jej w ogóle. Osłona
pada, dzielni piloci atakują, a najdzielniejszy rozwala cały
system.
I jak na dzisiaj wystarczy.
Życie toczy się dalej. Trzeba się z
urzędem skarbowym rozliczyć. Ten wirusów nie uwzględnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz