tekst z października 2015
W obecnym, jeszcze nowym, roku szkolnym trwa ponoć wielka rewolucja w szkolnych sklepikach i stołówkach. W sprawie stołówek głosu zabierać nie będę, bo niewiele miałam z nimi wspólnego, ale sklepik szkolny... oj, sklepik szkolny... Wspomnienia wracają.
W mojej podstawówce, a było to przed potopem, czyli na przełomie lat 60/70 sklepiku nie było. Braliśmy do szkoły kanapki przygotowywane przez rodziców lub w starszych klasach – przez samych siebie. Zawinięte w papier śniadaniowy znajdowały w tornistrze miejsce między podręcznikiem od matmy a zeszytem od polaka. O zabieraniu „picia” mało kto marzył. Trzeba byłoby wziąć herbatę w szklanej butelce od oranżady. W szkole można było wypić szklankę gorącego mleka, a niektórzy jadali obiady. Dawanie dziecku pieniędzy z tekstem „Kup se coś na drugie śniadanie” przyjmowane było raczej negatywnie. Oto rodzic o dziecko nie dbał lub po prostu – w sklepie było za drogo. Przygotowana w domu kanapka była tańsza. A ludowi pracującemu wówczas się nie przelewało. Do dobrego tonu należało zaglądanie koleżance do kanapki, z czym też dostała z serem, z dżemem czy ze „zwyczajną”?
Jak widać brak szkolnego sklepiku nie spowodował, że moje pokolenie wymarło z głodu.
W szkole średniej też początkowo sklepiku nie było. Był za to sklep - „Supersam”. Podczas dużej przerwy wpadały tam dwie szkoły i obroty wzrastały. Ale zdarzały się też inne sytuacje. Dyrektor robił apel i wrzeszczał: ”Okradacie supersam!”. Na to my prawie zgodnym chórem: ”To nie my, to oni” - mowa oczywiście o drugiej szkole. Mieliśmy też określone „mody” na jedzenie. Najbardziej utkwiła mi w pamięci wędzona makrela z długą bułką zwaną „wrocławską”. Kupowało się takie coś i biegiem do szkoły w celu konsumpcji. Wszędzie czuć było makrelę. Tego belfrom było za dużo. Zamknęli nam szkołę na dużej przerwie. I wtedy taki jeden z naszej klasy głośno wyraził opinię, że w szkole jest miejsce nadające się na „Spółdzielnię Uczniowską” czyli ówczesny szkolny sklepik prowadzony przez samych uczniów. Od razu został prezesem naszej szkolnej spółdzielni, wybrany został zarząd i sprzedawcy. Dostaliśmy też nauczyciela opiekuna. Przeszliśmy też obowiązkowe przeszkolenie.
Energicznie ruszyliśmy do pracy. Na kredyt wzięliśmy podstawowy towar z „Supersamu” (nie, nie z makreli zrezygnowaliśmy), załatwiliśmy świeże drożdżówki od prywaciarza (po które to wyznaczeni dyżurni zasuwali pieszo i przynosili w plastikowym pojemniku). Zamiast wędzonki zaproponowaliśmy sławetną „wrocławską” z oranżadą.
Sprzedawaliśmy też tarcze szkolne. (Młodzi niech wygooglają, co to było). Taką tarczę trzeba było mieć przyszytą przede wszystkim do rękawa płaszcza (szkolnych fartuchów już nie nosiliśmy, zatem do kurtki, bluzki lub sukienki nikt tarcz nie przyszywał). Oczywiście noszenie tarczy to był obciach, więc przypinało się ją szpilką. Ale nauczyciele głupi nie byli. Stojąc przy drzwiach, przyglądali się uważnie, szukając delikwentów ze szpilką. Konsekwencje jej posiadanie były różne. Dlatego też przebojem stały się tarcze ze szpilką, ale obszyte na trzech rogach. Wyglądały jak przyszyte! I takie tarcze stały się hitem naszego sklepiku. Cen nie pamiętam, ale komplet: obszyta tarcza + szpilka kosztowały półtora razy tyle, co zwykła.
Niestety, nasz duch przedsiębiorczości nie został doceniony. Sprawa się rypła i musieliśmy oddać nasz nieźle prosperujący interes w ręce jakiś małolatów z pierwszej klasy.
W jednej ze szkół, w której pracowałam, też była podobna „spółdzielnia”. Były świeże drożdżówki, zeszyty, batony chyba też, ale jakoś nie był to podstawowy produkt spożywczy.
A potem przyszła prawdziwa rewolucja i do szkolnych sklepików wkroczyli prawdziwi przedsiębiorcy. Mój kolega miał kiedyś sklepiki w trzech szkołach i jak każdy normalny handlowiec, starał się klientowi dogodzić.
Obecnej rewolucji nie rozumiem. Jeśli dzieci nie jedzą zdrowo, to czyją jest to winą? W końcu ktoś im daje pieniądze, w końcu mają ich tyle, żeby kupować owe batony i chipsy... Na pewno nie finansują tego nauczyciele i właściciele owych sklepików.
A co ze spółdzielniami uczniowskimi? Są czy ich nie ma? Czekam na wasze wieści!
Aha, tak dla uzupełnienia. W szkole, w której ostatnio pracowałam, sklepiku od dawna nie ma. Był nierentowny i nikt nie chciał go prowadzić. Uczniowie jednak śmiercią głodową masowo nie umierają. Część oczywiście kupuje coś na ząb w drodze do szkoły, ale większość przynosi kanapki zrobione w domu. Można? Można.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz