Tekst z marca 2015
Dobrzy ludzie dali mi pracę. Stanęłam ponownie przed grupą spragnionych wiedzy i podjęłam próbę przekonania, że „Słowacki wielkim poetą był” (to nie ja, to Gombrowicz). Zanim jednak rozpoczęłam dyskusję o wyższości Konrada Wallenroda nad Harrym Potterem, musiałam poddać się woli wszechwładnej biurokracji. Zaświadczenia, świadectwa, poświadczenia, wyciągi czyli tzw. papierki trzymam w tzw. koszulkach w tzw. teczce. Wystarczyło zetrzeć kurz i dodatkowo iść do sądu po świadectwo o niekaralności. Główna atrakcją przygotowań do podjęcia pracy na zastępstwo lub jak kto woli na pół etatu w szkole, była wizyta w Medycynie Pracy. Jak wszyscy wiemy, to bardzo ważny organ, praktycznie decydujący czy będziesz człeku pracował, czy nie. W moim przypadku nazywało się to „badaniami wstępnymi”.
Wstałem skoro świt. Wypiłam łyk wody niegazowanej, bo trza być na czczo. Syn, jadąc do pracy, zboczył w prawo i wysadził mnie przy prywatnej przychodni, od lat specjalizującej się w medycynie pracy. Było przed siódmą, jako druga stanęłam w kolejce. Kiedy otworzyły się drzwi główne, bezbłędnie trafiłam do właściwego pokoju. Podałam lewą rękę pielęgniarce i poczułam wbicie igły w żyłę. Niestety, nic mi nie podano, to ja musiałam spuścić trochę krwi. W porządku, ciśnienie trochę spadnie. W końcu w średniowieczu wiedzieli, co robią. Pytam, co z tej krwi będzie: „cukier, morfologia, OB i cholesterol”. Zadrżałam. Robi się niebezpiecznie. Z cukrem i cholesterolem różnie u mnie bywa… Druga pani podała mi karteczki na prześwietlenie, EKG i do laryngologa. „A ginekolog?” – zapytałam. Już nie bada wstępnie ani okresowo. Ginekolog to sprawa prywatna kobiety. „A psychiatra?” – pytam dalej, wszak na skierowaniu napisano „Obciążenie psychiczne (wiadomo – gimbaza) i głosowe”. A poza tym wobec licznych ostatnio przypadków pedofilii, nauczycieli zalepiających uczniom usta …. powinien chyba ktoś sprawdzić, czy nie przejawiam takowych skłonności. „Widać, że pani psychicznie zdrowa, psycholog niepotrzebny” – uśmiecha się pani od krwi.
Wyszłam więc z pokoju upustu krwi i na korytarzu ujrzałam tłum do badań okresowych, które rozpoczynają się właśnie od oddania czerwonych i białych ciałek. Szybko załatwiłam prześwietlenie płuc i EKG. Dalszy ciąg atrakcji nastąpił następnego dnia.
Czekała mnie wizyta u laryngologa. W przychodni zjawiłam się przed dziewiątą. Tłum kłębił się nadal w okolicach pokoju upustu krwi. Ale prawdziwa niespodzianka spotkała mnie przed gabinetem laryngologa.
Rozpieszczona przez przychodnię rejonową i kilka specjalistycznych, myślałam naiwnie, że jeśli mam przyjść o 9.00, to mniej więcej o tej godzinie wejdę do gabinetu. Bo taka np. poradnia rehabilitacyjna wyznaczając termin na wizytę u lekarza za cztery miesiące, dokładnie określa nie tylko dzień, ale i godzinę. Wiem, bo byłam. Tymczasem medycyna pracy podaje godzinę przybycia lekarza. Podchodzę więc do tego gabinetu, a tam dwudziestu chłopa, znaczy mężczyzn. Wiem, bo policzyłam, byłam w kolejce dwudziesta pierwsza. Rety, dwie godziny czekania….Wszyscy nauczyciele, czy co? W jakim zawodzie trzeba głośno mówić i dobrze słyszeć? Na aktorów nie wyglądają. Odpowiedź dostaję po chwili. Dzwoni komórka. Pan odbiera i informuje, że „Płytki już kupione, gładź też, po farbę musimy jechać razem, bo pani musi wybrać odpowiedni kolor. Proszę jeszcze pomyśleć o zlewozmywaku i baterii. Po południu zaczniemy pani kuchnię. Teraz jesteśmy na badaniach okresowych. Do widzenia”. Paru młodych chłopaków przytaknęło. W poczekalni siedziała firma remontowa. Z pewną taką nieśmiałością zapytałam o wykonywany zawód innych panów. „Pani, do laryngologa to każdy teraz idzie. I pracownik fizyczny, i ten od komputerów, kierowca, sprzedawca, i umysłowy”. Na pytanie po co umysłowemu, czyli temu co przy biurku całe życie, badanie laryngologiczne, nie dostałam odpowiedzi, bo zjawił się lekarz. I wtedy wydarzył się cud.
Do gabinetu weszłam po czterdziestu pięciu minutach. Średnio każdemu pacjentowi lekarz poświęcił dwie minuty.
Wszystko odbywało się sprawnie i bez zbędnych dyskusji. „Dzień dobry, imię i nazwisko, dobrze pan słyszy? - tak, pieczątka, do widzenia”. Kiedy przebadano (przejrzano?) firmę remontową, szef zarządził: „Wacek przychodzisz po południu i zajmujesz kolejkę do kolejnego lekarza dla wszystkich. Wacek! Wacek! Słyszysz?”. Wacek akurat nie usłyszał. Dostałam odpowiedź, po co facetowi od płytek laryngolog – żeby słyszeć szefa.
Ja znalazłam się wśród wybranych. Lekarz poświecił mi aż trzy minuty. Imię, nazwisko, luknięcie w gardło, długie AAA, długie EEE…. Pytanie „Co powiedział foniatra?” Odpowiedź „Nie pamiętam…dawno u niego nie byłam. Na emeryturze jestem…” Pieczątka. Do widzenia.
Wreszcie znalazłam się pod ostatnimi drzwiami – gabinet lekarza medycyny pracy. Tu lekarz obsługiwał pacjenta średnio dwa razy dłużej. Mnie poinformował, że cholesterol i cukier stanowczo za wysoki, trzeba leczyć, z gardłem też nie najlepiej, ale serce i płuca zdrowe więc do gimnazjum się nadaję. Mierzenie ciśnienia, pomacanie stetoskopem . Potem podanie przygotowanego wcześniej zaświadczenie, że zdrowa jestem ( jaka zdrowa? a cukier? a cholesterol?), podpis odbioru świadectwa zdrowia w wielkiej księdze. I do widzenia. Na pamiątkę dostałam wyniki krwi i wielką klisze z płucami w rozmiarze 1:1. Zachowam ją na pamiątkę, bo takie klisze są obecnie unikatem. Za kilka lat na Allegro sprzedam z zyskiem.
Przychodnię prywatną żyjącą z medycyny pracy opuszczam po półtorej godzinie. Nie ma już tłumów kłębiących się pod gabinetami. Wszyscy zostali spuszczeni, przebadani. Sprawnie i szybko. Średnio kilka minuty na pacjenta.
Można?
Można.
Niech inne przychodnie biorą przykład z Medycyny Pracy! I tyle w tym temacie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz