tekst z lutego 2016
Po swoich ostatnich doświadczeniach szpitalnych, wdaję się w ostre dyskusje na temat polskiej służby zdrowia. Wiem, że najlepiej nie jest, ale czy rzeczywiście wszystko jest aż tak złe, że tylko usiąść i płakać? Dziś będzie o posiłkach, bo temat ciągle nakręcany na jednym z portali internetowych wzbudza wielkie namiętności.
Oczywiście popieram wszelkie zło związane ze szpitalnym jedzeniem. Wiem, że publikowanie zdjęć z pseudo kolacją czy śniadaniem przyczynia się do poprawy jadłospisu w określonej placówce. Zgadzam się całkowicie, że patologię tępić trzeba.
Ale…
Nie zawsze zgadzam się z potępianiem wszystkiego, co w postaci zdjęć ze szpitalnych posiłków trafia na strony internetowe.
Oczywiście zacznijmy od moich doświadczeń. Przebywałam na szpitalnych oddziałach łącznie dwanaście dni, z czego sześć – na czczo. Taka choroba i takie leczenie. I co z tego, że człowiek przyszedł na oddział przed kolacją, skoro i tak jej nie dostał, bo następnego dnia jak nie endoskopia to laparoskopia. I myślicie, że z powodu braku posiłku umierałam z głodu? Nic z tego. Moja choroba objawiała się miedzy innymi brakiem apetytu. I strachem przed zjedzeniem czegokolwiek, bo każdy posiłek groził mi atakiem. Po zabiegach też zakaz jedzenia przez blisko dobę. Potem następuje ów wstrętny kleik, którego nikt jeść nie chce. No właśnie, bo jeść się nadal nie chce. Człowiek, w asyście pielęgniarek, zmusza się do zjedzenia czegokolwiek i wypicia cienkiej herbaty. Układ pokarmowy musi pracować.
I wyobraźcie sobie, że w trakcie takiej choroby jak moja, dostarczono by mi super posiłek z folderu szpitala w Szwecji… Kolejna endoskopia, bez laparoskopii, bo pęcherzyka żółciowego już nie mam.
Kolejny dzień po zabiegach zaowocował w moim przypadku porcją diety niskotłuszczowej. Wszystko było na tej tacy: zupa na cienkim mleku, bułka, dwie kromki chleba, cztery plasterki chudej szynki. Wmusiłam w siebie zupę mleczną. I dalej stop. Organizm jeść nie chce. Ani szynki, ani świeżej bułki. Zrobiłam kanapki, które zjadło moje dziecko, kiedy przyszło z wizytą. Na obiad podobnie. Znowu wmusiłam zupę i ziemniaki, bo na chudą wołowinę wcale nie miałam ochoty. Dziecko ponownie się pożywiło. Drugie przyszło w porze kolacji. Dostało swoje. Jako diabetyk dostawałam dodatkowo dwa posiłki: kisiel, jabłko, dodatkowa sałatka, jogurt beztłuszczowy. Same rarytasy. I co myślicie, że jadłam aż mi się uszy trzęsły? Nic z tego. Apetyt nie wracał.
Podczas tzw. obchodu lekarz pytał co i ile zjadłam. Z reguły za mało, by przeżyć. Tragedii nie było. Podłączano mi kroplówkę z pierwiastkami życia. Leżałam sobie spokojnie, jako obłożnie chora i wracałam do zdrowia. Potomstwo prosto z pracy przychodziło w odwiedziny, pożywiało się i wracało do domu. Z mojej porcji nic się nie zmarnowało.
A szóstego dnia, kiedy apetyt wrócił, na śniadanie zjadłam i zupę i bułkę, konsylium lekarskie uznało, że czas do domu. No, bo leczenie szpitalne przyniosło efekt.
Z innymi osobami, które spotkałam w szpitalach było podobnie. Praktycznie każda z nich nie miała apetytu i jeść jej się nie chciało. Wiadomo, dlaczego – do szpitala zdrowi ludzie nie przychodzą. To nie agrowczasy. Choroba, jaka by nie była, jest chorobą.
Dobrze, wiem, że są szpitalne oddziały ze zdrowymi ludźmi. Takie położnictwo na przykład. Do dziś pamiętam głód, który poczułam po urodzeniu córki. O północy dzwoniłam do domu z krzykiem, że chce mi się jeść. Rano wałówę mi dostarczono. Kiedy poszłam rodzić syna, już wiedziałam, że muszę wziąć ze sobą żarcie. Było to ponad trzydzieści lat temu, ale ciągle czuję smak domowego sękacza, który zabrałam na porodówkę.
Ale wróćmy na inne oddziały i na zdjęcia posiłków godnych naśladowania. Taki obiad: żeberka, ziemniaki z sosem i sałata ze śmietaną wszyscy chwalą. Super żarcie. Zależy dla kogo. Typowa dieta wysokokaloryczna i wysokocholesterolowa dla zdrowych. Może rzeczywiście na położnictwo. Kolejny wychwalany posiłek: ciemny chleb, wygląda na pełnoziarnisty, mała bułka, pół kubka chyba jogurtu, herbata, trochę startej marchwi, żółty ser, odrobina dżemu, kawałek wędliny i dwie porcje masła. Ludzie są zachwyceni. I znowu to porcja nie dla mnie w czasie mojej choroby. Z tego zestawu mogę zjeść jedynie masło, bułkę i marchew. Jogurt? Oczywiście gdybym wiedziała, że jest beztłuszczowy.
I jeszcze jedna scena ze szpitalnych pokoi. W odwiedziny w porze obiadu przychodzi ciocia. Chora siostrzenica odsuwa talerz z zupą, na kopytka z masłem też nie może patrzeć… Ciocia rozpoczyna wrzask, że jedzenie nie nadaje się do niczego, bo w tych szpitalach, bo ta polska służba zdrowia… A jutro nasmaży mielonych i dziecku przyniesie, żeby z głodu nie umarło. Pełnoletnie dziecko uspakaja ciocię mówić, że po prostu jest chore i nie ma apetytu na nic… A zwłaszcza na ociekające tłuszczem mielone.
Jeśli zatem kolejny raz będziemy krytykować szpitalne jedzenie, to najpierw pomyślmy… czy przez przypadek nie jest to posiłek człowieka bardzo chorego i czy w domu jadamy lepiej podczas choroby.
Moje dzisiejsze menu – dieta niskotłuszczowa cukrzycowa:
śniadanie – kaszka manna na mleku
drugie śniadanie - bułka z masłem i plastrem pomidora bez skórki, kawa „Inka”
obiad – ziemniaki puree, parówka, sałata z oliwą z oliwek, sok truskawkowy własnej produkcji niskosłodzony
podwieczorek – ryżowy „styropian”
kolacja – jogurt beztłuszczowy, bułka
do picia na bieżąco: woda niegazowana, zielona herbata, mięta, rumianek, morwa biała
Prawda, że gorzej niż w szpitalu….
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz